wtorek, 18 marca 2014

Wulkan Tajumulco


Zacznę od pochwalenia się albo raczej na wstępie podziękuję tym wszystkim, którzy przeczytali moje relacje z Ameryki Południowej i przesłali mi później swoje uwagi i propozycje.

Dostałem odpowiedź od organizatorów festiwalu Równoleżnik Zero. Tak im się spodobało, to co wysłałem, że zostałem zaproszony do Wrocławia. O swojej podróży po Kolumbii, Peru i Ekwadorze z 2012 roku opowiem w sobotę 5 kwietnia o godz. 14:30 w Bibliotece Publicznej Filia 57 przy ul. Szewskiej 57 we Wrocławiu.

Oczywiście będzie bardzo mi miło jak spotkam tam jakiegoś czytelnika tego bloga :D

I jeszcze program festiwalu:

TAJUMULCO
Wulkan Tajumulco
Łańcuch górski Sierra Madre de Chiapas rozciąga się wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, od meksykańskiego stanu Oaxaca na północy, po Salwador na południu. Najwyższym szczytem tego pasma jest wulkan Tajumulco, znajdujący się w departamencie San Marcos w zachodniej Gwatemali. Jego wierzchołek w kształcie krateru położony jest na wysokości 4220m n.p.m., co czyni go najwyższym szczytem całej Ameryki Centralnej. W okolicznych miastach bez problemu można znaleźć biura turystyczne, oferujące zorganizowanie wejścia na szczyt. Cóż to jednak za przyjemność, kiedy wszystko jest zaplanowane i powtarzane przez kolejne dziesiątki wchodzących w każdy słoneczny weekend. Podobnie jak ja, myślał też mój fiński znajomy Olli, dlatego postanowiliśmy wejść tam sami. Oczywiście najpierw trzeba było wszystko starannie przygotować, ale nie zabrakło nam chęci i w pewno piątkowe popołudnie pojechaliśmy zdobywać wulkan.

Przed wyjazdem

Grupy zorganizowane wyjeżdżają zazwyczaj w sobotę rano z Quetzaltenango, pokonują 70km i 1500m różnicy poziomów, w niecałe dwie godziny. Szlak rozpoczyna się na wysokości 3800m przy drodze z San Marcos do wioski Tajumulco. Szczyt wygląda stamtąd bardzo niepozornie, aż nie chce się wierzyć, że to najwyższa gwatemalska góra. Początkowo maszeruje się szeroką i wyraźnie oznaczoną drogą, trzeba bardzo się postarać, żeby tam się zgubić. Idzie się wśród szczątkowego lasu, oddycha trochę ciężej, ale nie ma tam żadnych trudności technicznych. Na jednej z ostatnich polanek w znikającym lesie większość wchodzących nocuje w namiotach i przy ognisku. Po kilku godzinach snu z lekkimi plecakami, wychodzą z obozowiska jeszcze w nocy, tak aby wschód słońca zastał ich na szczycie.

OR


Perspektywa zrobienia zdjęć z wierzchołka wulkanu o brzasku była bardzo kusząca, ale nie mieliśmy ani namiotu, ani górskich butów, ani ciepłych śpiworów (w nocy na wysokości 4000m, temperatura nierzadko spada poniżej zera). Poza tymi szczegółami przygotowaliśmy się jak na wojnę. W piątek po skończeniu zajęć wsiedliśmy do autobusu do San Marcos. Po półtoragodzinnej jeździe dotarliśmy do miasta. Najchętniej pojechalibyśmy jeszcze kawałek dalej w stronę wulkanu, jednak nie mieliśmy pewności czy znajdziemy tam jakiś nocleg. Woleliśmy nie ryzykować i zdecydowaliśmy się zostać na noc w San Marcos. O 5 rano złapaliśmy pierwszy autobus jadący w stronę wulkanu. Zresztą to nie była zwykła jazda tylko prawdziwa latynoska przygoda. Zająłem trzecie miejsce na dwuosobowej kanapie, a raczej na skrawku siedzenia zdołałem podeprzeć kawałek swoich czterech liter. Podobne miejsce przede mną zajął też Olli, który ledwo dał radę zmieścić swoje 190cm na siedzeniu. Z plecakami na kolanach, w coraz większym tłoku jechaliśmy kolejne półtorej godziny. Ludzie cały czas wchodzili do autobusu. Zastanawiałem się, po co jechali do tej wioski w sobotę o 5 rano. Tłum tak silnie napierał, że pod koniec jazdy cały zmieściłem się na siedzeniu, nawet jakimś cudem udało się jeszcze jednemu człowiekowi do nas dosiąść. W rzędzie przeznaczonym dla 4 osób siedzących i jednej stojącej w przejściu, siedziało 7 osób, a kolejne 3 stały. Po pewnym kilkunastu minutach zacząłem zastanawiać się czy mam jeszcze kolana. Nóg w ogóle nie czułem. W takich chwilach człowiek żałuje, że nie jest się 40kg gwatemalskim gejem. W końcu autobus przystanął, a my z wielkimi plecakami jakoś przecisnęliśmy się przez ten tłum do wyjścia.


Olli ze szczeniakiem
Kruze z aparatem - fot. Olli Rutanen (OR)
Kiedy zaczęliśmy maszerować słońca dopiero wschodziło. Nie rozstawaliśmy się z aparatami (tutaj należy podkreślić, że głównie papugowałem zdjęcia jakie cykał Olli). Z ostatniej chałupy wyskoczyło do nas kilka przyjaznych piesków. Jeden z nich towarzyszył nam już do samego szczytu. Szliśmy szybko i po kilkunastu minutach spotkaliśmy pierwszą z wielu grup Indian z plamienia Mam, potomków Majów, którzy także wchodzili na szczyt. Kobiety ubrane były w stroje ludowe, na nogach miały sandały, na plecach niosły zazwyczaj kwiaty. Szło ich znacznie więcej od mężczyzn, którzy w zwykłych ubraniach nieśli cięższe rzeczy takie jak wodę czy jedzenie. Wszyscy byli bardzo dla nas przyjaźni, chętnie pozowali do zdjęć, odpowiadali na nasze pytania. Między sobą rozmawiali w swoim lokalnym języku mam. Pochodzili wszyscy z miasteczka oddalonego o jakieś 30 km od wulkanu. Na szczyt wchodziły zarówno osoby bardzo młode, kilkunastoletnie jak i starsze, ponad sześćdziesięcioletnie. Wszyscy zamierzali modlić się na szczycie. Spytaliśmy czemu akurat dzisiaj w sobotę i czemu akurat na górze. Przecież to nie jest sanktuarium. Odpowiedzieli nam, że taka jest tradycja i od wielu pokoleń wierzą, że to jest święte miejsce. Na szczycie jest moc, która uzdrawia. Wszyscy obecni będą modlić się albo dziękować za łaską wobec siebie lub swoich bliskich. Jak to na każdej pielgrzymce, pomyślałem po czym sam stanąłem w ogniu pytań dotyczących nas. Kiedy ja robiłem za rzecznika Piotr & Olli Tajumulco Expedition 2014, Fin fotografował wszystkich naokoło. Słabo mówił po hiszpańsku, ale proszenie o zrobienie zdjęcia opanował do perfekcji.

Indianie Mam - OR


 
Idąc dalej z naszym nowym, czworonożnym przyjacielem mijaliśmy kolejnych Indian. Zatrzymywali się oni co jakiś czas i zaczynali śpiewać religijne pieśni czy modlitwy. Używali do tego wyłącznie hiszpańskiego. Na jakiś 4000m, krajobraz zmienił się na księżycowy, roślinność zniknęła, został tylko pył i kamienie. W trzy godziny, spokojnym marszem zdobyliśmy szczyt. Dla nas wejście było bardzo proste. Na Tajumulco może wejść każdy, kto w miarę zdążył zaaklimatyzować się do wysokogórskiego klimatu. Ponad chmurami mieliśmy przepiękny widok na okolicę. Na jakiś czas zostawiliśmy Indian i odeszliśmy dwieście metrów dalej, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na jedzenie i kubańskie cygara. Tam rozpocząłem praktykować nową, świecką tradycję i za każdym razem mam w planach wypalić cygaro na szczycie wulkanu. Po jakimś czasie usłyszeliśmy radosne śpiewy Indian. Poszliśmy do nich i przez dobrą godzinę oglądaliśmy ich ceremonię. Znowu w ogóle nie przeszkadzała im nasza obecność. Ich modlitwa nie była restrykcyjna, niektórzy z nami rozmawiali, nie tylko na temat wiary. Spytałem się ich jaka to właściwie za uroczystość: katolicka czy protestancka. Katolicka. Ceremonii przewodniczyła raz kobieta, raz mężczyzna. Nie był w sutannie, nie miał koloratki. A czy jest z wami jakiś ksiądz? Księża nie pozwalają nam brać udziału w takich uroczystościach.



 
W pewnym momencie zmienił się charakter uroczystości. Ludzie przestali klaskać, śpiewać radosne pieśni. Zaczął się lament i szloch. Niektórzy poupadali na ziemie i w iście muzułmańskiej pozach głośno płakali. Prowadzący uroczystość wraz dwoma kobietami podchodził po kolei do każdego i błogosławił go. Dwie czy trzy osoby zostały symbolicznie przez niego wychłostane. Mężczyzna, który z nami rozmawiał tłumaczył, że przyszedł w tu w podziękować Bogu za wyjście z alkoholizmu. Olli nagrywał, ja chodziłem dookoła i robiłem zdjęcia. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo większość zakrywała twarze szlochając i prosząc Boga o wybaczenie. Przez blisko godzinę byliśmy świadkami tego wszystkiego. Sam właściwie nie wiem, co widzieliśmy. Ciężko mi powiedzieć czy to była katolicka uroczystość z wieloma ludowymi elementami czy tez bardziej sekta. Nie mogliśmy zostać dłużej, trzeba było wracać do Xela. Zapewnili nas, że dużo na nas też spłynęło wiele Bożych łask. Po drodze minęliśmy kilka wchodzących grup turystów. Następnego dnia uda im się zobaczyć wschód słońca, ale nie wysłuchają spotkają już Mamów. Powrót do Quetzaltenango przebiegał w miarę spokojnie. Tylko w San Marcos przez 30 min biegaliśmy od Annasza do Kajfasza szukając autobusu. Każdy, którego pytaliśmy odpowiadał, że przystanek jest gdzie indziej. Wreszcie znaleźliśmy go i wieczorem wróciliśmy do domu.

Olli nagrał dwa filmy z tej uroczystości. Oto linki do nich:


Na początku bylo wesoło...


... kilka chwil później atmosfera zmieniła się.


Błogosławieństwo

Epilog

Po tych wydarzeniach zainteresowałem się innymi gwatemalskimi zwyczajami. Trzeba powiedzieć, że mają Latynosi wyobraźnie. Nasz śmigus-dyngus czy tłusty czwartek może się przy nich schować. Oto kilka z nich:

Wyścigi konne w Todos Santos Cuchumatán
1 listopada chodzi się na groby bliskich (atmosfera trochę sztywna, może być nudno). W Meksyku impreza przenosi się na cmentarze, a w niewielkim miasteczku Todos Santos Cuchumatan odbywają się coroczne wyścigi konne. Uczestniczyć w nich mogą jedynie pijani jeźdźcy.


Sylwester w Chivarreto
Koniec roku to czas podsumowań i rozwiązywania konfliktów. Kiedy masz na pieńku z sąsiadem, kuzynem czy szefem najlepiej wyzwij go na tradycyjną walkę bokserską w Chivarreto. Okazja zdarza się tylko raz w roku 31 grudnia. Widowni na pewno nie zabraknie.


Festiwal w Sumpango
Z kolei tam 1 listopada konstruuje się gigatyczne latawce o charatkerystycznym okrągłym kształcie.



WULKANOWA OFENSYWA ZDJĘCIOWA

OR

OR




Mamowie

OR
OR

OR

OR



OR
OR
OR


OR
OR
OR





OR


 


OR


OR

OR
OR

OR
OR

OR








OR
OR








OR

OR

OR


OR

 
OR

I tak od nas uciekł... (OR)
OR