czwartek, 23 stycznia 2014

Hawana - część 1


Na Filipinach pewien Laotańczyk dostał zawału serca. Kilka chwil później stał już przed św. Piotrem i pukał głośno do Nieba bram. Ostatnią drogę na ziemskim padole musiał zorganizować mu jego brat, który mieszkał na odległych Karaibach. Ten kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia wsiadł w samolot i z Santo Domingo obrał kierunek w stronę filipińskiej kostnicy. Klucze do mieszkania zostawił swojemu amerykańskiemu przyjacielowi Lamowi, który od pół roku pracował w pobliskim Haiti. Lam, Teksańczyk z urodzenia, Wietnamczyk z pochodzenia, nie miał za bardzo ochoty przebywać sam w Boże Narodzenie. Mimo, że nie był chrześcijaninem, to jednak pracował dla katolickiej organizacji pozarządowej. Wszyscy jego znajomi i dziewczyna wyjechali z Port-au-Prince. Początkowo planował spędzić święta na Dominikanie ze swoim przyjacielem z Laosu. Kiedy ten wyjechał, Lam został sam w pustym mieszkaniu w Santo Domingo. Los chciał, że akurat na jednym forum internetowym zauważył ogłoszenia pewnego polskiego studenta, który tez nie miał. co ze sobą zrobić w święta. W taki oto sposób spędziłem Boże Narodzenie z moim nowym kolegą. Nie taki był mój pierwotny plan. Początkowo szukałem jakiejś dominikańskiej rodzinki, która ugościłaby mnie, ale niestety nie udało się. I tak zjadłem wegetariańską wieczerzę wigilijną w chińskiej restauracji, po mszy przybiłem sobie „piątkę” z prymasem, a wieczór upłynął na mieście. Dominikańczycy spędzają Wigilię i Nowy Rok w rodzinnym gronie , a w święta spotykają się z przyjaciółmi w barach czy restauracjach. Następnego dnia leciałem na Kubę.

 


Z tupoleva wysiadłem na lotnisku w Hawanie kilka minut przed piętnastą czasu lokalnego. Powitała mnie ogromna kolejka do odprawy paszportowej. Stałem w niej blisko godzinę, w międzyczasie proszono mnie o paszport kilka razy. Taka luźna kontrola w kolejce do kontroli. Potem pamiątkowe zdjęcie dla kubańskiej straży granicznej, trzeba też wypełnić papierek dla ministerstwa zdrowia, wreszcie dotarłem do punktu odbioru bagażu. Dwie taśmy obsługiwały wszystkie samoloty. Bardzo szybko zrobił się ogromny burdel. Nie wiadomo gdzie trzeba szukać swojego bagażu. Kubańczycy przywożą do kraju praktycznie wszystko. Każdy z nich ma przy sobie po pięć czy sześć tobołków. Kolejna godzina upływa mi na szukaniu bagażu. Na szczęście mój wspaniały plecak się odnalazł. Kontrola celna dla turystów jest już tylko formalnością i polega na wypełnieniu jednego papierku. 


Odnajduję kantor, wymieniam w nim 500 euro, równowartość czterech oficjalnych, tutejszych rocznych pensji. Co ciekawe nie ma tutaj czarnego rynku walutą. Różnica między kupnem, a sprzedażą wynosi tylko kilka procent. Na Kubie obowiązują dwie waluty: pesos convertibles (CUC$) i peso cubano (moneda nacional MN). Obie dzielą się na 100 centavos. W kantorze można kupić wyłącznie peso convertible, którego kurs jest stały w stosunku do amerykańskiego dolara i wynosi 1.08, ale żeby było śmieszniej, przy wymianie USD pobierane jest 10% prowizji, także nie opłaca się wymieniać dolarów, tylko inne światowe waluty jak euro, funt, czy dolar kanadyjski. Ponadto jeden 1 CUC$ jest wart 25 MN. Po co są dwie waluty? Peso convertible służy do płacenia za dobra luksusowe, wyprodukowane zagranicą. Poza tym za hotele, taksówki, pociągi czy autobusy międzymiastowe płaci się w CUC$, które są prawie wszędzie akceptowane. Wyjątkiem są restauracje czy sklepy z produktami kubańskimi (w których i tak zresztą nic nie ma), tutaj można spotkać się z odmową przyjęcia convertibles. Za peso kubańskie można kupić rzeczy drobne: bilet komunikacji miejskiej, ciastka, owoce itp. W normalnych sklepach czy restauracjach nie zapłacimy nimi. Zresztą turysci nie mają ich zazwyczaj za wiele, tylko tyle ile dostali reszty od jakiegoś drobnego handlarza. Dwie waluty oznaczają tutaj dwa światy: jeden bardzo tani, ale jakość produktów pozostawia wiele do życzenia, drugi mniej więcej taki jak w Polsce, za dość podobne ceny.

Sklep z artykułami kubańskimi
Z lotniska wyszedłem po siedemnastej. Jeszcze tylko muszę złapać taksówkę, która zawiezie mnie do couchsurfera. Dostałem instrukcję, żeby nie płacić więcej niż 10 peso. Najpierw pytam się kierowcy w peugeocie 407 – 30 peso, podchodzę do łady 2106 – 20 peso. Wygląda n to, że kierunek jest dobry, ale cena wciąż za wysoka. Odchodzę kawałek od terminalu. Jakiś koleś zaczepia mnie i pyta dokąd chce jechać. Po krótkich negocjacjach ustaliliśmy cenę na 11 peso. Po czym daję mi instrukcję, jak trafić do jego samochodu. On sam idzie 200m za mną. Rozumiem, że nie jest to oficjalny taksówkarz. Na samym końcu parkingu, na którym stały normalne auta z wypożyczalni, zobaczyłem starego amerykańskiego chryslera, rocznik 1952. Nawet mój ojciec nie jest tak stary. :D




Postrach kubańskich szos
Wyjazd z lotniska przenosi człowieka w innych świat. Jedziemy pustą szosą, gdzieniegdzie mijamy inne amerykańskie auto z lat pięćdziesiątych, kanciaste łady lub moskwicze rodem z ZSRR albo poczciwego malucha wyprodukowanego w RP. Nowoczesne, zachodnie samochody zazwyczaj mają czerwona rejestracja, co znaczy, że są wypożyczone przez turystów. Widać także dość sporo zaprzęgów konnych. W końcu przyjechałem do poznanej w internecie Mary. Znalezienia couchsurfera na Kubie nie jest prostym zadaniem. Według przepisów prywatna osoba może gościć obcokrajowca tylko przez dwie noce. Później trzeba to zgłosić do odpowiedniego urzędu i uiścić odpowiedni podatek. Poza tym socjalizm ma same zalety dla turysty. Ceny w sklepach są wszędzie takie same. Na ulicach jest bezpiecznie, samochodów jest tak mało, że nigdy nie ma korków. Przy odrobinie samozaparcia i umiejętności można przeżyć za $3 dziennie.



Che, Kruze i Chomeini - 3 kubańskich bohaterów narodowych
 

 

Mara
Wchodzę do kubańskiego domu, poznaje całą rodzinę i od razu dostaje zaproszenie do partii domina. Ostatni raz grałem w to jakieś 15 lat temu. Pada pytanie czy jestem głodny i zanim otworzyłem usta mam przed sobą talerz z ryżem i fasolą. Jezu jak ja nie lubię fasoli! Od dwóch miesięcy muszę to jeść prawie codziennie. Robiąc dobrą minę do złej gry uśmiecham się i grzecznie wsuwam całą porcję. Okazuje się, że jestem pierwszym gościem Mary, rok starszej absolwentki filologii hiszpańskiej. Przez 3 lata od skończenia studiów musi pracować w radiu za CUC$ 9 miesięcznie. Poza tym, że marzy jak każdy tutaj o wyjeździe zagranicę, chce podszkolić swój angielski i dlatego zdecydowała się zapraszać do siebie ludzi. Ostrożna i nadopiekuńcza szczegółowo opowiada mi o mieście i planuje trasę mojego zwiedzania. Jednocześnie przeprasza, ale następnego dnia będzie musiała iść do pracy i nie może mnie oprowadzić. Kubańczycy są wszyscy bardzo otwarci i pomocni. Jej mama cały czas do mnie coś mówi, ale tak szybko i z takim kubańskim akcentem, że mimo szczerych chęci nie rozumiem za wiele. Kolejnego dnia rano idę zobaczyć stolicę kraju panów Castro.


 


 
 



7 komentarzy:

  1. "Ostrożna i nadopiekuńcza szczegółowo opowiada mi o mieście i planuje trasę mojego zwiedzania" - no moj drogi, powialo Marquezem w tym zdaniu. albo Allende co najmniej. ps. piekne zdjecia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Które najlepsze? Ja najbardziej zadowolony jestem z tego z facetem rozmawiającym przez telefon.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no to swietne, to z zielonym pedzacym samochodem tez super. w ramke prosze.

      Usuń
    2. Pocztą przesłać ? Czy możesz trochę poczekać?

      Usuń
  3. Andrzej (ojciec Przemka W.)30 stycznia 2014 22:57

    Fajnie się czyta. Fajnie się ogląda. Z niecierpliwością czekam na c.d. Uwielbiam podróże i czytając tego bloga czuję się tak jak bym był tam, na Karaibach. Masz talent chłopie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo. Właśnie pracuję nad kontynuacją. Pewnie wstawie nowy post dzisiaj w nocy albo jutro rano.

      Usuń