piątek, 28 lutego 2014

Amazońscy podróżnicy



Ciężkie, ołowiane chmury pokrywały niebo wiszące nad morzem zieleni, kiedy wyłonił się z nich samolot podchodzący do lądowania. Wszyscy jego pasażerowie zaczęli nerwowo błądzić wzrokiem po ziemi w poszukiwaniu pasa startowego. Z bocznych, małych okienek nie było widać nic innego, tylko bezmiar amazońskiej puszczy, poprzecinanej gdzieniegdzie krętymi rzekami o brunatnym, błotnistym kolorze. Kiedy wszystkim wydawało się, że zaraz nieuważny pilot zahaczy podwoziem maszyny o korony najwyższych drzew, dżungla rozstąpiła się, niczym Morze Czerwone, a lecący samolotem z ogromnym zadowoleniem zauważyli wykarczowane, płaskie pole, pokryte betonem. W oddali na budynku lotniska baner witał podróżnych w Leticii. Zza siatki ogrodzeniowej lądowanie wypatrywali stęsknieni małżonkowie, dzieci czy rodzice. Taksówkarze liczyli na krótką, zyskowną przyjaźń z turystami. Widok ludzi wysiadających, rozbawił niejednego czekającego. Duchota, parność i olbrzymia wilgotność powietrza sprawiały, że pasażerowie samolotu w pośpiechu zaczęli pozbywać się kolejnych warstw ubrania, jakie przywieźli ze sobą z dużo chłodniejszej Bogoty. Miejscowi poczekali jeszcze kilkanaście minut na swój bagaż, a turyści musieli w międzyczasie zapłacić specjalną opłatę klimatyczną za wizytę w miejscu, gdzie spotykają się granicę Kolumbii, Brazylii i Peru. 
 
Do taksówki, stojącej przy samym terminalu, wsiadło kilku turystów włącznie z młodym polskim studentem i udali się wszyscy w kierunku jednego z hosteli położonego, nie tak jak zazwyczaj w centrum, ale w małej wiosce oddalonej o kilka kilometrów od miasta. Nie tylko zresztą lokalizacja odróżniała go od innych hosteli, które zwykle znajdują się w kamienicach czy dużych wielopiętrowych domach. To schronisko ulokowane zostało w gęsto porośniętym roślinami, amazońskim ogrodzie, a składały się na nie małe chatki wyposażonene w piętrowe łóżka pokryte szczelnymi moskitierami, kuchnię i łazienkę. W sezonie turystycznym można było spotkać tam sporo obieżyświatów, których głośne rozmowy, śmiech czy piosenki mieszały się w powietrzu z krakaniem papug czy wrzaskiem małp. Tamtego jednak dnia większość budynków stała pusta, tylko w jednym przebywał stary, kulawy Rosjanin i młody, pełen energii Niemiec. Zarówno Iwan, rodak Rasputina, jak i Tobias, potomek Teutonów, nie spali w środku pomieszczenia, o czym świadczyły dwa wiszące na werandzie hamaki. Nie oznacza to jednak wcale, że nad swoją wygodę przekładali nocne towarzystwo nietoperzy czy gryzących insektów. Ich sytuacja finansowa nie było do pozazdroszczenia, a za spanie na zewnątrz pogodny hiszpański właściciel hostelu nie pobierał opłat.

Wysoki, barczysty i silny Niemiec doskonałą angielszczyzna opowiadał o swojej kilkumiesięcznej podróży. Z zawodu stolarz, złapał wodnego stopa z Hiszpanii na Karaiby. Skacząc z wyspy na wyspę, pracował przy budowie jachtów. Kiedy dobił do brzegów Wenezueli postanowił zrezygnować z morza przez jakiś czas, a oznaczała to tylko tyle, że teraz pływał po słodkich wodach, królowej wszystkich rzek, Amazonki. Jego otwartość, poczucie humoru i inteligencja szybko zjednywała mu przyjaciół, którzy z jeszcze większym zainteresowaniem słuchali o jego rocznym pobycie w Peru, gdzie przebywał jako wolontariusz i gdzie zgłębił tajniki języka hiszpańskiego. Wszystko w ramach obowiązkowej służby cywilnej, którą podjął, rezygnując z zaszczytnego, tradycyjnego i jakże niemieckiego biegania po poligonach z bronią w ręku. Do Leticii Tobias przyjechał tylko na kilka dni, po czym wsiadł do kolejnej łodzi i popłynął spotkać się ponownie ze swoimi peruwiańskimi znajomymi.

Zupełnie inną historię życie wypisało w biografii Iwana. Urodził się on na dalekiej Syberii, w czasach, gdy dobroduszny Dziadziuś Stalin wysyłał w tamte regiony miliony swoich rodaków do pracy albo na zasłużony wypoczynek w uzdrowiskowych gułagach. W malowniczej wiosce o prastarej, jakuckiej nazwie Bolszewik, w której większość mieszkańców była zatrudniona w pobliskiej kopalni złota, przyszedł na świat mały Iwan. Później los przeniósł go na Ukrainę, gdzie skończył studia filologiczne i zaczął pracować jako tłumacz. Czas płynął, a organizm napędzany wódką rozcieńczaną w ogórkach i papierosowym dymie powoli zaczął odmawiać posłuszeństwa. Osłabło serca, pojawiło się nadciśnienie, wreszcie kostki nie były więcej w stanie utrzymać ciężaru reszty ciała. Chodząc o kulach po Doniecku ze 100 dolarami miesięcznej renty można było zacząć gubić sens w życiu, zwłaszcza kiedy przypominał się kategoryczny nakaz lekarza, aby na ten swój nędzny żywot patrzeć trzeźwo. Właśnie dlatego Iwan pewnego dnia zastawił w lombardzie kilka bardziej wartościowych rzeczy, jakie miał w mieszkaniu i poleciał do Ameryki Południowej, gdzie zaczął uczyć innych angielskiego w zamian tylko za dach nad głową i ciepły posiłek. Mimo tego, że wyrzekł się jakichkolwiek zysków materialnych za swoją pracę, nieustannie musiał kluczyć, jak tu przekonać urzędnika imigracyjnego, żeby postawił kolejną pieczątkę w paszporcie pozwalającą zostać w danym kraju następne 90 dni. Aż wreszcie wymyślił coś genialnego! Kontrola graniczna na południowoamerykańskim kontynencie wygląda inaczej niż w Europie. Granicę każdy może przekroczyć beż żadnego dokumentu i bez większego problemu, bowiem kolejny raz zostanie zatrzymany na drodze wylotowej z pogranicznego miasta. W czasie jej trwania należy okazać wszelkie wymagane dokumenty wypełnione i postemplowane we właściwym urzędzie. W głowie Iwana pojawiła się chytra myśl. Mieszkając w Leticii, można po 90 dniach zdobyć stempelek brazylijski, a po kolejnych 90 stempelek peruwiański. A potem? A który rencista planuje, co będzie robił za 9 miesięcy? Sympatyczny Rosjanin był niezbitym dowodem na to, że chęć i wiara w siebie potrafią pokonać wszystkie przeszkody. Mimo swoich zdrowotnych problemów oraz notorycznego braku funduszów nie stracił chęci podróżowanie i przetrwał kilka kolejnych miesięcy w Leticii.

Młody, polski student
Następnego dnia młody, polski student, jako pierwszy opuścił hostel i udał się do miasta, aby stanąć na brzegiem Amazonki, znanej mu do tej pory z książek, filmów i lekcji geografii. Uzbrojony w mapę z wyraźnie zaznaczoną rzeką, pojechał od razu w miejsce, gdzie myślał zobaczyć ten cud natury. Ku swojemu rozczarowaniu miał przed sobą tylko strumyk o szerokości trzech góra czterech metrów i kilka domów. Rzucił jeszcze raz bystrym okiem przyszłego inżyniera na mapę, przeklął w duchu idiotę, a nie kartografa, bo jak można nazwać inaczej kogoś, kto pomylił stróżkę z Amazonką i poszedł w inne miejsce szukać królowej rzek. Wybujała męska duma nie pozwalała mu nikogo spytać się o kierunek marszu. Zakaz dowiadywania się o Amazonkę w Leticii został niedawno dodany do jego osobistego kodeksu honorowego, który w sposób kategoryczny zabraniał pytać się o drogę nad morze w Łebie czy o ulicę w Warszawie. Upływały kolejne minuty wędrówki, a obiektu poszukiwań ciągle widać nie było. Sytuacja zrobiła się na tyle poważna, że postanowił zacząć wszystko jeszcze raz. Może jakimś dziwnym trafem przegapił najpotężniejszą rzekę świata. Wrócił na miejsce, gdzie pierwotnie miał ją dostrzec i tam skończyły się już dla niego żarty. 

Dodaj napis




Wpatrując się w strumyk i okolice, zmarszczył groźnie brwi i przyjął najhardziej złowrogą postawę jaką tylko umiał. Nie bardzo wiedział kogo lub co chciał tą groźną miną właściwie przestraszyć. Po chwili użył całej swojej wiedzy detektywistycznej wyniesionej z kryminałów Christie, Chandlera czy Chmielewskiej. Przez jego neurony pobiegły impulsy, a następnie ułożyły się w analityczne myśli, których nie powstydziłby się sam Hercules Poirot czy porucznik Borewicz. Oczy spojrzały ponownie na pobliskie budynki, Coś w nich było nie w porządku. Student, całą swoją wolą, próbował kolejny raz namówić zwoje mózgowe do współpracy. Temperatura w czaszce już dawno przekroczyła dopuszczalne minimum, kiedy przyszło olśnienie. Bale! Kto normalny stawia dom na balach albo na kilkumetrowych deskach. To miejsce musi być zalewane przez wodę! Mamy przecież teraz porę suchą. Za kilka miesięcy będzie tutaj płynęła rzeka. No jasne! Uczucia, jakie pojawiły się wówczas w sercu naszego rodaka, można porównać jedynie do radości kota, zagubionego na Saharze, ciągle jeszcze myślącego, że dostał w prezencie nową kuwetę. Niczym Indiana Jones, który właśnie odnalazł kolejną wskazówkę prowadzącą do skarbu, młodzieniec ruszył w stronę niewielkiego strumyka, pokonał dygocący, drewniany mostek nad nim, minął domy i nagle ujrzał w oddali wodę. Odzyskawszy wiarę w siebie zaczął iść coraz szybciej, nie zważając na błoto, w którym zakopywał się po kolana. Wreszcie, po kilkusetmetrowym marszu, stanął nad piaszczystym brzegiem rzeki, gdzie sam sobie ogłosił zwycięstwo. Ukazała mu się jedna z odnóg Amazonki, szerszej może dwukrotnie od Wisły w czasie wiosennych roztopów. Na drugim brzegu było już Peru, po lewej brazylijski okręt pilnował rubieży swojego kraju, a wszędzie dookoła małe łodzie rybaków transportowały złowione ryby. Tragarze sprawnymi ruchami zakładali na swoje plecy wyładowywane z transportowych barek towary. Grupa turystów szukała kogoś, kto zawiezie ich do na druga stronę. Nikt nie zwracał uwagi na Polaka, który właśnie spełnił jedno ze swoich chłopięcych marzeń.


Na pokładzie
Tak się złożyło, że wszyscy mieszkańcy hostelu, poza Iwanem szukającym swoje El Dorado w u styku granic, po kolei wsiadali na łódź i przez następne trzy dni płynęli do Iquitos w Peru. Fakt, że wszyscy pasażerowie spali na otwartym pokładzie w hamakach, zwiększał znacznie egzotykę podróży. W dniu, w którym młody, polski student planował udać się w górę rzeki, barka przypłynęła z normalnym, sześciogodzinnym opóźnieniem. Kiedy już wszedł na pokład, szybko odnalazł kawałek miejsca na swój hamak, który pospiesznie przywiązał do wystających rur, po czym rozejrzał się dookoła i odkrył, że jego najbliższymi sąsiadami będzie starsze, peruwiańskie małżeństwo po osiemdziesiątce i japońska turystyka. Pierwsi z nich od razu zaczęli z nim rozmawiać, o wszystko wypytywać, a później poczęli opowiadać o sobie, zgodnie z zasadą, że każdy z nas może na ten temat mówić godzinami. Student początkowo uważnie słuchał i usilnie próbował zrozumieć potok słów, jakie napływał mu do uszu, aż w końcu dał za wygraną i tylko co jakiś czas mechanicznie potakiwał i udawał zdziwienie, nie mając zielonego pojęcia, co do niego mówią sympatyczni staruszkowie.


Wisząca z drugiej strony Japonka była typową podróżniczką ze swojego kraju, na jakich można trafić w Ameryce Południowej. Niektórzy młodzi ludzie z Kraju Kwitnącej Wiśni mają po prostu dosyć nadmiernego pracoholizmu i pewnego dnia decydują się na podróż dookoła świata. Zanim jeszcze wyjadą obowiązkowo uzbrajają się w cały zestaw aparatów fotograficznych, który będzie im służył do fotografowania wszystkiego, gdziekolwiek tylko się znajdą. Natomiast kiedy sami stają się celem obiektywu, przybierają wszyscy charakterystyczne pozy z rękami uniesionymi w kształcie litery „Y” bądź dwoma palcami w kształcie litery „V”. Większość potomków samurajów udaje się w kierunku wschodnim. Przez kolejne miesiące odwiedzają Indie, Europę, docierają do Stanów Zjednoczonych, gdzie skręcają na południe i trafiają na drugi z amerykańskich kontynentów, skąd najbardziej wytrwali lecą jeszcze do Krainy Kangurów, a ci stęsknieni za ojczyzną wracają szybciej do swoich domów w Tokio czy Jokohamie. Japończyków charakteryzuje pośpiech i mobilność. Rzadko kiedy zostają dłużej w jednym miejscu. Potrzebują ruchu i ciągłych zmian.

Pierwsza noc na barce upłynęła spokojnie. Kilkaset ludzi spało na dwóch pasażerskich pokładach, tylko kilku miało małe, ciasne kabiny. Na najniższym poziomie załadowano wszelkiego rodzaju towary, Gęsto zawieszone hamaki zajmowały większość przestrzeni statku. Tylko w okolicach śmierdzących toalet i pełnych robaków pryszniców było w miarę pusto. Całą noc łódź płynęła blisko brzegu, tak aby prąd rzeki był jak najmniejszy. Mimo tego, komary nie były utrapieniem pasażerów. Nad ranem student odkrył, że spanie w hamaku jest całkiem wygodne i zaskakująco wypoczęty czekał na śniadanie, które podano o 7 nad ranem. Składało się ono z ohydnego, białego płynu, kawałka starego kurczaka i lepkiego, rozgotowanego ryżu. Dwie godziny później przybito do kolejnej wioski. Postój przedłużał się niemiłosiernie, aż wreszcie zniecierpliwionym pasażerom oznajmiono trzy wiadomości: łódź zepsuła się (to była ta zła wiadomość); naprawa nie potrwa długo może 2-3 godziny (to była ta lepsza wiadomość); mechaników, potrzebne narzędzia i części przywiezie następna łódź, która dotrze tu za dwa dni (wiadomość podsumowująca). Na Japonce nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Później okazało się, że nic nie zrozumiała, Polak kazał sobie trzy razy wszystko powtórzyć, aż wreszcie usłyszane słowa ułożyły się w logiczną całość. Najbardziej martwiła go zasobność jego portfela wypełnionego peruwiańskim solami o wartości $7. W żadnym kantorze nie chciano przyjąć jego używanych, brudnych ekwadorskich dolarów. Najbliższy bankomat był oddalony o dwa i pół dnia stąd. W ciągu dwóch dni postoju posiłki wliczone w cenę biletu miały nie być wydawane.

Amazońska wioska
Nuda, to słowo najlepiej opisywało atmosferę oczekiwania na wypłynięcie. Godziny ciągnęły się nieubłaganie. Jedyną atrakcją było miasteczko oddalone o godzinę marszu. W trzydzieści minut można było je całe obejść. Po przejściu na bananowa dietę, student mógł jeszcze pozwolić sobie na godzinę surfowania po internecie. Przez kolejne dwie czy trzy godziny próbował usilnie zaprzyjaźnić się z kimś, wreszcie około godziny 13 wracał na statek. Porozmawiał trochę, poczytał, a kiedy zapadał zmierzch modlił się o jak najwcześniejszy sen. Potem kiedy łódź została wreszcie przywrócona do działania można było patrzeć się godzina mi na płynącą rzekę i zastanawiać się, co to pojawi się za zakrętem. Co kilka godzin barka przybijała do kolejnego portu, którego krótkie zwiedzanie było ogromnym urozmaiceniem dla najwytrwalszych pasażerów. Do tego dochodziły jeszcze miłe rozmowy z ludźmi, którzy dopiero co zaczęli swoją podróż. Kiedy nagle do łodzi podpłynęła motorówka z kontrolą celną wydawała się ona zbawieniem. Człowiek miał przez dwie godziny co robić, czyli gapić się jak straż graniczna przeszukiwała bagaże kolejnych osób. Wreszcie po pięciu dniach od wypłynięcia z Leticii łódź zawinęła do Iquitos, największego miasta w amazońskiej dżungli, opisywanego wielokrotnie w książkach podróżniczych Fiedlera, Cejrowskiego czy Pawlikowskiej. Z racji tego, że nie miało ono żadnego połączenia lądowego zresztą kraju, na ulicach dominowały mototaxi, które za małe pieniądze mogły zawieźć pasażerów do wielu kawiarni skąd nierzadko spoglądał na gości ze zdjęć Stan Tymiński, ale to jest już temat na inne opowiadanie.

Mototaxi w Iquitos
 I jeszcze kilka zdjęć:
Tragarz

Droga
Ups...
Flota amazońska
Hostel
Chłopczyk
Na rzece

Na brzegu


Styk granic
Dorwałem gada!

Łowiąc piranie
Ukajali
W dzungli
Trafiona!
Wioska
Czas jak rzeka również w Peru szybko mija...

niedziela, 23 lutego 2014

Wspomnienia z ekwadorskich Andów

Poniższa relacja opisuje moją podróż po Ekwadorze sierpnia 2012 roku. Zostanie wkrótce wysłana na festiwal Równoleżnik Zero. Jeśli macie jakieś uwagi odnośnie czegokolwiek, co można poprawić w tekście, to bardzo proszę piszcie to w komentarzach.

ANDY
Na tle wulkanu Rucu Picincha
W stolicy Ekwadoru Quito miałem ogromne szczęście spotkać bardzo wesołą kompanię, którą poznałem poprzez internetowy portal couchsurfing. Grupa studentów aktorstwa nocowała wszystkich ludzi, którzy tylko o to poprosili. Nie stać ich było, żeby zwiedzać obce kraje, dlatego postanowili zaprosić cały świat do siebie. Każdego dnia zjawiali się tam nowi podróżnicy, a inni wyjeżdżali. Przypominało to bardziej hostel niż prywatne mieszkanie. Coś pięknego. Przez kilka dni mojego pobytu w tamtym miejscu zapomniałem o Bożym świecie. Pewnego razu poszliśmy wszyscy (5 Ekwadorczyków, 4 Amerykanów, Niemka i ja), na uroczystości związane ze Świętem Matki Boskiej z Guapolo. W drodze na przedmieścia po raz pierwszy zobaczyłem, jak zniecierpliwieni kierowcy używali dosłownie swoich błotników, aby przedrzeć się przez kolumny pieszych. Kiedy wreszcie szczęśliwie dotarliśmy na właściwy plac, atmosfera niczym nie przypominała maryjnych świąt znanych z Polski. Tłum tańczył w rytm głośnej muzyki, pito specjalnie przygotowane na ten dzień gorące trunki. Rozentuzjazmowani ludzie czekali tylko na główną atrakcję wieczoru. W końcu na placu zaczęli pojawiać się osoby przebrane za diabłów. Kolorowe, strzeliste stroje i przerażające maski na twarzy łączyły w sobie wiele z tradycji chrześcijańskiej i przedkolumbijskiej. Uzbrojeni w bicze torowali drogę dla drewnianej, wysokiej na dobre 15 metrów wieży, na szczycie której znajdował się obraz Matki Boskiej. Kiedy konstrukcję wciągnięto na środek placu, tłum szybko otoczył ją i coraz bardziej rytmicznie krążył wokół niej. W pewnej chwili z najwyższych kondygnacji trysnęły fajerwerki i zimne ognie, a muzyka ponownie rozbrzmiała. Kilkaset rozśpiewanych i lekko pijanych osób zaczęło kręcić się razem z wieżą. Nikt nie przejmował się, że spadające iskry wypalają dziury w ubraniach. Wśród ogromnej, powszechnej wesołości tłum zmieniał kierunek ruchu tratując zawsze przy tym kilka mniej uważnych osób. 
 
Nagle zostałem zepchnięty wprost pod strumień iskier, skąd pośpiesznie uciekłem do najbardziej zewnętrznego szeregu. Wtedy właśnie empirycznie doświadczyłem, po co diabłom są bicze. Wychłostany niczym murzyński niewolnik jeszcze szybciej rzuciłem się w ludzki wir. Uciekać z kręgu więcej już nie próbowałem. Kiedy po jakiś 30 minutach wystrzelano fajerwerki, muzyka na chwilę ucichła. Pechowcy, którzy zgubili swoje buty w trakcie szaleńczego tańca, ruszyli na poszukiwania. Pozostali korzystali z chwili przerwy i w większości poszli doładować wyparowane już promile. Przerwa nie trwała długo. Po kilku minutach latynoskie rytmy powróciły. Wszyscy znowu zaczęli tańczyć w oczekiwaniu na drugą wieżę, a potem na kolejną. Osobiście udało mi się rozbawić moje współpartnerki obrotami znanymi z polskich wesel, które usilnie próbowałem wplatać w krok salsy, merengę czy bachaty. Dopiero około drugiej w nocy ostatecznie odłączono na placu głośniki, a tłum wyraźnie niechętnie zaczął rozchodzić się do domów, po raz ostatni wznosząc toasty ku chwale Przenajświętszej Panienki.

Święto Matki Boskiej z Guapolo
Południowoamerykańskie miasta nie maja tyle do zaoferowanie turyście, co europejskie metropolie. Tamtejsze muzea nie powalają, zabytków też jest zdecydowanie mniej. Zresztą nie przyjechałem tam po to, aby czas w miastach spędzać. Czy Quito jest bezpieczne? Chyba tak. Ja nie miałem ani tam, ani w żadnym innym miejscu w Ekwadorze niebezpiecznej sytuacji. A czemu chyba? Bo kilka razy słyszałem w nocy ogień karabinowy. Przy odrobinie szczęścia i zdrowym rozsądku odwiedzającemu nie powinno przytrafić się nic złego. Męczący mogą być liczni sprzedawcy pamiątek, restauratorzy czy sklepikarze wyznający zasadę, że turysta to dobry biznes i ciężki frajer. Do ich namolnych pozdrowień można jednak przywyknąć. Potrzeba też trochę czasu, aby przyzwyczaić się do chaotycznego ruchu drogowego i uświadomienia sobie, że pieszy nie ma tutaj żadnych praw na jezdni.

Udało mi się bardzo szybko poznać Quito, pospacerowałem po starówce, odwiedziłem Muzea Równiku, zrobiłem sobie obowiązkowe pamiątkowe zdjęcie stojąc na dwóch półkulach jednocześnie oraz zdobyłem wulkan Ruchu Picincha (4696m n.p.m.), u którego stóp położona jest ekwadorska stolica. Traktowałem go zresztą jako aklimatyzację przed kolejnymi szczytami. Po Tatrach wreszcie przyszedł czas na wyższe góry. Z Alpami coś się nie udało, może z Andami pójdzie mi lepiej. Marzyło mi się zdobyć jakiś pięciotysięcznik. W tym celu w swoim niewielkim plecaku wiozłem cały komplet zimowego ekwipunku. Brakowało tylko czekana i raków, ale nie byłem dość odważny, żeby zdecydować się na samotną wspinaczkę po lodowcu. W ciągu jednego wieczora odwiedziłem kilkanaście agencji turystycznych, które oferowały wejście na wszystkie wulkany w kraju. Udając zainteresowanego wejściem na Chimborazo, górę której szczyt jest najbardziej oddalony od jądra Ziemi, wysłuchałem wiele opowieści o andyjskim trekkingu. Serce chciało nawet zapłacić te $250 czy $300 za wejście, ale rozum kazał czekać. Przecież za jakiś czas mogę tam wrócić ze sprzętem i wspinającym się kumplem. W końcu za cel obrałem sobie wulkan Illiniza Norte 5126 m n.p.m., ponieważ wszyscy moi rozmówcy jednoznacznie stwierdzili, że jest on najprostszym ekwadorskim pięciotysięcznikiem i służy głównie za cel wypraw aklimatyzacyjnych.

W podróży
 Przez trzy dni jeździłem autobusami po najwyższych drogach w całym kraju. Z oddali mogłem podziwiać wybrany przeze mnie szczyt, na którym nie widać było śniegu oraz położony tuz obok 
bliźniaczy Illiniza Sur, którego wierzchołek pokrywała biała powłoka lodu. W taki oto sposób próbowałem przygotować swój organizm na wspinaczkę. Moim towarzyszem w samotnej chwilach były wspomnienia z młodości Winstona Churchilla, które udało mi się kupić w jednym antykwariacie. Było to stare wydanie, z ładnie zdobioną okładką i malowanym bokiem stron. Zacząłem je czytać w jednej kawiarni i myślami szybko wylądowałem w Afryce Południowej przed ponad stu laty. W pewnej chwili podeszły do mnie dwie osoby i zadały mi pytanie. Słowa wprawdzie zrozumiałem, ale sensu mi brakowało. Co mają zrobić z awanturującym się sąsiadem? Czy ja wyglądam na wujka gringo dobra rada? O co w ogóle chodzi? A czy jestem katolikiem czy protestantem? Katolikiem. A czy teraz Padre czyta Biblię? Aha, wzięto mnie za księdza. Ubaw miałem przedni. Diabełek na moim ramieniu namawiał, żeby kontynuować temat i udawać kapłana, ale moja łamana hiszpańszczyzna nie dałaby rady. Wyjaśniłem nieporozumienie, rozbawiłem tym samym towarzystwo i wróciłem do walk jakie młody Winstony z Burami toczył.

W drodze na wulkan Rucu Picincha
W końcu dotarłem do pewnej gospody kilkanaście kilometrów od wspomnianego już wulkanu Illiniza Norte. Właściciel gościł głównie wspinaczy, sam pracował kiedyś tez jako przewodnik. Dał mi kilka cennych wskazówek i poradził zaprzyjaźnić się z dwoma Francuzkami, które atakowały szczyt następnego dnia. Szybko znalazłem z nimi wspólny język i bez większych oporów zgodziły się, żeby mnie podwieźć kilkanaście kilometrów, skąd zaczynano wędrówkę na szczyt. Mniej spodobało się moje towarzystwo ich przewodnikowi, który od razu zaznaczył, że będę musiał iść pojedynczo i nie mogę do nich dołączyć. Kiedy następnego dnia dotarliśmy na miejsce podziękowałem i jako pierwszy ruszyłem do przodu w gęsta mgłę. Nie minęło 10 minut, a już zgubiłem szlak. Maszerowałem dzielnie pod górę wśród wysokich traw, których poranna rosa błyskawicznie pokryła moje buty i spodnie wilgocią. Uzbrojony w kompas i wojskową mapę miałem nadzieję, że idę dobrze. Czasami znajdowałem szersze ścieżki, udało mi się zobaczyć nawet jeden raz znak szlaku, ale za każdym razem moja radość kończyła się po chwili, kiedy ponownie traciłem orientację. Wreszcie trawy skończyły się, a na ziemi widziałem odbite podeszwy. Minął też mnie jeden Indianin, który pędząc niczym kozica oznajmił, że pracuje w schronisku kilkadziesiąt minut dalej i tam się spotkamy. Błądzić musiałem długo, bo zdążyłem minąć tez Francuzki, które wyruszyły kilkanaście minut później. Wreszcie zza mgłą zaczęła majaczyć się sylwetka budynku i przyszedł czas na krótką przerwę..

Schronisko pod szczytami Illinizas
 Krótka rozmowa z Indianinem dała mi wiele do myślenia. Przede wszystkim już 300 m pod szczytem pojawił się śnieg, którego nie widać było z oddali. Po drugie droga nie była wcale tak prosta orientacyjnie, ponieważ w pewnym momencie należy zboczyć z grani, przetrawersować i zacząć wchodzić frontalnie na wierzchołek. Odwagi dodało mi kilku Ekwadorczyków, którzy przyszli do schroniska kilka minut po mnie. Po wypiciu herbaty, założeniu dosłownie wszystkich ubrań, jakie miałem ze sobą, dołączyłem do Latynosów i wspólnie zaczęliśmy zmierzać ku 5000m. Widok coraz gęstszego śniegu wymieszanego z błotem na tyle jednak ich przestraszył, że po 5 minutach postanowili zawrócić. Świetnie, zostałem sam, a wokół tylko mleczna chmura, błoto i skały. Zacząłem rozmawiać sam ze sobą, a potem liczyć: 1, 2, 3, …, 100; krótka przerwa na złapanie oddechu; 1, 2, 3, … 100 itd. Wysokość dawała się we znaki. Tragedii nie ma, ale oddech mam coraz cięższy. Idę wolno, wreszcie docieram do miejsca, gdzie powinienem skręcić. Zresztą cholera go wie, kieruję się w stronę gdzie jest mniej śniegu. W pewnym momencie otoczyła mnie zupełna biel. Bez raków i czekana będzie ciężko. Jeszcze jakbym był pewny, że idę w dobrą stronę. Przyszła kryska na Matyska, zawracam. Schodząc mijam Francuzki z przewodnikiem i mówię im, że wyżej jest dużo ciężej. Zdają się mnie nie słuchać i rzucają krótkie: We will see. Życzę powodzenia i kontynuuję zejście. I tutaj zdarzyło się coś niewytłumaczalnego. Schodząc cały czas w dół grani zgubiłem się. Tego dnia to w ogóle mnie nie zdziwiło. Błądziłem przez dobrą godzinę, ale cały czas szedłem w dół. Przynajmniej tak mi się wydawało. Jeszcze nie w panice, ale już z dużym niepokojem dotarłem do charakterystycznego miejsca, które na pewno położone było powyżej mojego spotkanie z Francuzami. Zdaje się, że empirycznie potwierdziłem teorię Einsteina, że wszechświat jest zakrzywiony. Innego wytłumaczenia nie widzę. Kolejnym razem schodziłem już bardzo uważnie, cały czas szukając wyraźnych śladów ścieżki.

Szaman
Wreszcie z wielkim zadowoleniem dostrzegłem niewielki różowy budynek schroniska. Zziębnięty wchodzę do niego radośnie. Oprócz gospodarza w pomieszczeniu jest jeszcze kilka nastolatków. Staram się nie zwracać na nich większej uwagi, ale czuję na sobie ich wzrok. Wszyscy obserwują każdy mój ruch. Kiedy próbuję zapytać o coś stojącą nieopodal dziewczynę, słyszę tylko chichot jej koleżanek. Nie wiem z czego to wynikało, nie byłem przecież pierwszym obcokrajowcem, którego widzieli. Udało mi się tylko porozmawiać ze starym Indianinem. Tym razem ogrzewam się przy kawie, po której wychodzę i schodzę dalej. Musiałem dotrzeć do drogi przed zapadnięciem zmroku, a raczej przed odjazdem ostatniego samochodu. Jeśli nie uda mi się złapać okazji, będę musiał maszerować kolejne 14 km do gospody, gdzie się zatrzymałem. Czasu miałem dość sporo, warunkiem było tylko się nie zgubić, co nawet udawało mi się, dopóki nie zszedłem do poziomu traw. Tam pozostał mi tylko kompas i mapa (jaki to był dobry pomysł wybrać się do Wojskowego Instytutu Geograficznego w Quito). Znowu zaczęła się nerwówką, aż w końcu znalazłem drogę, a przy niej stał ostatni pick-up. Uff, jestem uratowany! Do zmroku zostało jakieś 20 minut. Facet z zadowoleniem podwiózł mnie, a traf chciał, że spotkałem go jeszcze tydzień później w stolicy. W gospodzie usłyszałem, że Francuzkom udało się wejść na szczyt. Cholera, może ja też mogłem? Musiałem być blisko. Może nie zauważyłem jednej ścieżki? A może śnieg kończył się kawałek dalej? Ciesz się lepiej, że żyjesz. Byłeś w niezłym bagnie, sam na końcu świata. Też prawda, wciąż mam dwie ręce i dwie nogi, następnym razem się uda. Póki co, to wystarczy mi na jakiś czas samotnych wędrówek po Andach, przyszedł czas, aby udać się do Amazonii.





Wierzchołki Illinizas

Kilka minut przed zgubieniem
 

 
Jezioro Quilotoa

 

Rucu Picincha







Równik
  

 

Quito







Wesoła kompania