niedziela, 23 lutego 2014

Wspomnienia z ekwadorskich Andów

Poniższa relacja opisuje moją podróż po Ekwadorze sierpnia 2012 roku. Zostanie wkrótce wysłana na festiwal Równoleżnik Zero. Jeśli macie jakieś uwagi odnośnie czegokolwiek, co można poprawić w tekście, to bardzo proszę piszcie to w komentarzach.

ANDY
Na tle wulkanu Rucu Picincha
W stolicy Ekwadoru Quito miałem ogromne szczęście spotkać bardzo wesołą kompanię, którą poznałem poprzez internetowy portal couchsurfing. Grupa studentów aktorstwa nocowała wszystkich ludzi, którzy tylko o to poprosili. Nie stać ich było, żeby zwiedzać obce kraje, dlatego postanowili zaprosić cały świat do siebie. Każdego dnia zjawiali się tam nowi podróżnicy, a inni wyjeżdżali. Przypominało to bardziej hostel niż prywatne mieszkanie. Coś pięknego. Przez kilka dni mojego pobytu w tamtym miejscu zapomniałem o Bożym świecie. Pewnego razu poszliśmy wszyscy (5 Ekwadorczyków, 4 Amerykanów, Niemka i ja), na uroczystości związane ze Świętem Matki Boskiej z Guapolo. W drodze na przedmieścia po raz pierwszy zobaczyłem, jak zniecierpliwieni kierowcy używali dosłownie swoich błotników, aby przedrzeć się przez kolumny pieszych. Kiedy wreszcie szczęśliwie dotarliśmy na właściwy plac, atmosfera niczym nie przypominała maryjnych świąt znanych z Polski. Tłum tańczył w rytm głośnej muzyki, pito specjalnie przygotowane na ten dzień gorące trunki. Rozentuzjazmowani ludzie czekali tylko na główną atrakcję wieczoru. W końcu na placu zaczęli pojawiać się osoby przebrane za diabłów. Kolorowe, strzeliste stroje i przerażające maski na twarzy łączyły w sobie wiele z tradycji chrześcijańskiej i przedkolumbijskiej. Uzbrojeni w bicze torowali drogę dla drewnianej, wysokiej na dobre 15 metrów wieży, na szczycie której znajdował się obraz Matki Boskiej. Kiedy konstrukcję wciągnięto na środek placu, tłum szybko otoczył ją i coraz bardziej rytmicznie krążył wokół niej. W pewnej chwili z najwyższych kondygnacji trysnęły fajerwerki i zimne ognie, a muzyka ponownie rozbrzmiała. Kilkaset rozśpiewanych i lekko pijanych osób zaczęło kręcić się razem z wieżą. Nikt nie przejmował się, że spadające iskry wypalają dziury w ubraniach. Wśród ogromnej, powszechnej wesołości tłum zmieniał kierunek ruchu tratując zawsze przy tym kilka mniej uważnych osób. 
 
Nagle zostałem zepchnięty wprost pod strumień iskier, skąd pośpiesznie uciekłem do najbardziej zewnętrznego szeregu. Wtedy właśnie empirycznie doświadczyłem, po co diabłom są bicze. Wychłostany niczym murzyński niewolnik jeszcze szybciej rzuciłem się w ludzki wir. Uciekać z kręgu więcej już nie próbowałem. Kiedy po jakiś 30 minutach wystrzelano fajerwerki, muzyka na chwilę ucichła. Pechowcy, którzy zgubili swoje buty w trakcie szaleńczego tańca, ruszyli na poszukiwania. Pozostali korzystali z chwili przerwy i w większości poszli doładować wyparowane już promile. Przerwa nie trwała długo. Po kilku minutach latynoskie rytmy powróciły. Wszyscy znowu zaczęli tańczyć w oczekiwaniu na drugą wieżę, a potem na kolejną. Osobiście udało mi się rozbawić moje współpartnerki obrotami znanymi z polskich wesel, które usilnie próbowałem wplatać w krok salsy, merengę czy bachaty. Dopiero około drugiej w nocy ostatecznie odłączono na placu głośniki, a tłum wyraźnie niechętnie zaczął rozchodzić się do domów, po raz ostatni wznosząc toasty ku chwale Przenajświętszej Panienki.

Święto Matki Boskiej z Guapolo
Południowoamerykańskie miasta nie maja tyle do zaoferowanie turyście, co europejskie metropolie. Tamtejsze muzea nie powalają, zabytków też jest zdecydowanie mniej. Zresztą nie przyjechałem tam po to, aby czas w miastach spędzać. Czy Quito jest bezpieczne? Chyba tak. Ja nie miałem ani tam, ani w żadnym innym miejscu w Ekwadorze niebezpiecznej sytuacji. A czemu chyba? Bo kilka razy słyszałem w nocy ogień karabinowy. Przy odrobinie szczęścia i zdrowym rozsądku odwiedzającemu nie powinno przytrafić się nic złego. Męczący mogą być liczni sprzedawcy pamiątek, restauratorzy czy sklepikarze wyznający zasadę, że turysta to dobry biznes i ciężki frajer. Do ich namolnych pozdrowień można jednak przywyknąć. Potrzeba też trochę czasu, aby przyzwyczaić się do chaotycznego ruchu drogowego i uświadomienia sobie, że pieszy nie ma tutaj żadnych praw na jezdni.

Udało mi się bardzo szybko poznać Quito, pospacerowałem po starówce, odwiedziłem Muzea Równiku, zrobiłem sobie obowiązkowe pamiątkowe zdjęcie stojąc na dwóch półkulach jednocześnie oraz zdobyłem wulkan Ruchu Picincha (4696m n.p.m.), u którego stóp położona jest ekwadorska stolica. Traktowałem go zresztą jako aklimatyzację przed kolejnymi szczytami. Po Tatrach wreszcie przyszedł czas na wyższe góry. Z Alpami coś się nie udało, może z Andami pójdzie mi lepiej. Marzyło mi się zdobyć jakiś pięciotysięcznik. W tym celu w swoim niewielkim plecaku wiozłem cały komplet zimowego ekwipunku. Brakowało tylko czekana i raków, ale nie byłem dość odważny, żeby zdecydować się na samotną wspinaczkę po lodowcu. W ciągu jednego wieczora odwiedziłem kilkanaście agencji turystycznych, które oferowały wejście na wszystkie wulkany w kraju. Udając zainteresowanego wejściem na Chimborazo, górę której szczyt jest najbardziej oddalony od jądra Ziemi, wysłuchałem wiele opowieści o andyjskim trekkingu. Serce chciało nawet zapłacić te $250 czy $300 za wejście, ale rozum kazał czekać. Przecież za jakiś czas mogę tam wrócić ze sprzętem i wspinającym się kumplem. W końcu za cel obrałem sobie wulkan Illiniza Norte 5126 m n.p.m., ponieważ wszyscy moi rozmówcy jednoznacznie stwierdzili, że jest on najprostszym ekwadorskim pięciotysięcznikiem i służy głównie za cel wypraw aklimatyzacyjnych.

W podróży
 Przez trzy dni jeździłem autobusami po najwyższych drogach w całym kraju. Z oddali mogłem podziwiać wybrany przeze mnie szczyt, na którym nie widać było śniegu oraz położony tuz obok 
bliźniaczy Illiniza Sur, którego wierzchołek pokrywała biała powłoka lodu. W taki oto sposób próbowałem przygotować swój organizm na wspinaczkę. Moim towarzyszem w samotnej chwilach były wspomnienia z młodości Winstona Churchilla, które udało mi się kupić w jednym antykwariacie. Było to stare wydanie, z ładnie zdobioną okładką i malowanym bokiem stron. Zacząłem je czytać w jednej kawiarni i myślami szybko wylądowałem w Afryce Południowej przed ponad stu laty. W pewnej chwili podeszły do mnie dwie osoby i zadały mi pytanie. Słowa wprawdzie zrozumiałem, ale sensu mi brakowało. Co mają zrobić z awanturującym się sąsiadem? Czy ja wyglądam na wujka gringo dobra rada? O co w ogóle chodzi? A czy jestem katolikiem czy protestantem? Katolikiem. A czy teraz Padre czyta Biblię? Aha, wzięto mnie za księdza. Ubaw miałem przedni. Diabełek na moim ramieniu namawiał, żeby kontynuować temat i udawać kapłana, ale moja łamana hiszpańszczyzna nie dałaby rady. Wyjaśniłem nieporozumienie, rozbawiłem tym samym towarzystwo i wróciłem do walk jakie młody Winstony z Burami toczył.

W drodze na wulkan Rucu Picincha
W końcu dotarłem do pewnej gospody kilkanaście kilometrów od wspomnianego już wulkanu Illiniza Norte. Właściciel gościł głównie wspinaczy, sam pracował kiedyś tez jako przewodnik. Dał mi kilka cennych wskazówek i poradził zaprzyjaźnić się z dwoma Francuzkami, które atakowały szczyt następnego dnia. Szybko znalazłem z nimi wspólny język i bez większych oporów zgodziły się, żeby mnie podwieźć kilkanaście kilometrów, skąd zaczynano wędrówkę na szczyt. Mniej spodobało się moje towarzystwo ich przewodnikowi, który od razu zaznaczył, że będę musiał iść pojedynczo i nie mogę do nich dołączyć. Kiedy następnego dnia dotarliśmy na miejsce podziękowałem i jako pierwszy ruszyłem do przodu w gęsta mgłę. Nie minęło 10 minut, a już zgubiłem szlak. Maszerowałem dzielnie pod górę wśród wysokich traw, których poranna rosa błyskawicznie pokryła moje buty i spodnie wilgocią. Uzbrojony w kompas i wojskową mapę miałem nadzieję, że idę dobrze. Czasami znajdowałem szersze ścieżki, udało mi się zobaczyć nawet jeden raz znak szlaku, ale za każdym razem moja radość kończyła się po chwili, kiedy ponownie traciłem orientację. Wreszcie trawy skończyły się, a na ziemi widziałem odbite podeszwy. Minął też mnie jeden Indianin, który pędząc niczym kozica oznajmił, że pracuje w schronisku kilkadziesiąt minut dalej i tam się spotkamy. Błądzić musiałem długo, bo zdążyłem minąć tez Francuzki, które wyruszyły kilkanaście minut później. Wreszcie zza mgłą zaczęła majaczyć się sylwetka budynku i przyszedł czas na krótką przerwę..

Schronisko pod szczytami Illinizas
 Krótka rozmowa z Indianinem dała mi wiele do myślenia. Przede wszystkim już 300 m pod szczytem pojawił się śnieg, którego nie widać było z oddali. Po drugie droga nie była wcale tak prosta orientacyjnie, ponieważ w pewnym momencie należy zboczyć z grani, przetrawersować i zacząć wchodzić frontalnie na wierzchołek. Odwagi dodało mi kilku Ekwadorczyków, którzy przyszli do schroniska kilka minut po mnie. Po wypiciu herbaty, założeniu dosłownie wszystkich ubrań, jakie miałem ze sobą, dołączyłem do Latynosów i wspólnie zaczęliśmy zmierzać ku 5000m. Widok coraz gęstszego śniegu wymieszanego z błotem na tyle jednak ich przestraszył, że po 5 minutach postanowili zawrócić. Świetnie, zostałem sam, a wokół tylko mleczna chmura, błoto i skały. Zacząłem rozmawiać sam ze sobą, a potem liczyć: 1, 2, 3, …, 100; krótka przerwa na złapanie oddechu; 1, 2, 3, … 100 itd. Wysokość dawała się we znaki. Tragedii nie ma, ale oddech mam coraz cięższy. Idę wolno, wreszcie docieram do miejsca, gdzie powinienem skręcić. Zresztą cholera go wie, kieruję się w stronę gdzie jest mniej śniegu. W pewnym momencie otoczyła mnie zupełna biel. Bez raków i czekana będzie ciężko. Jeszcze jakbym był pewny, że idę w dobrą stronę. Przyszła kryska na Matyska, zawracam. Schodząc mijam Francuzki z przewodnikiem i mówię im, że wyżej jest dużo ciężej. Zdają się mnie nie słuchać i rzucają krótkie: We will see. Życzę powodzenia i kontynuuję zejście. I tutaj zdarzyło się coś niewytłumaczalnego. Schodząc cały czas w dół grani zgubiłem się. Tego dnia to w ogóle mnie nie zdziwiło. Błądziłem przez dobrą godzinę, ale cały czas szedłem w dół. Przynajmniej tak mi się wydawało. Jeszcze nie w panice, ale już z dużym niepokojem dotarłem do charakterystycznego miejsca, które na pewno położone było powyżej mojego spotkanie z Francuzami. Zdaje się, że empirycznie potwierdziłem teorię Einsteina, że wszechświat jest zakrzywiony. Innego wytłumaczenia nie widzę. Kolejnym razem schodziłem już bardzo uważnie, cały czas szukając wyraźnych śladów ścieżki.

Szaman
Wreszcie z wielkim zadowoleniem dostrzegłem niewielki różowy budynek schroniska. Zziębnięty wchodzę do niego radośnie. Oprócz gospodarza w pomieszczeniu jest jeszcze kilka nastolatków. Staram się nie zwracać na nich większej uwagi, ale czuję na sobie ich wzrok. Wszyscy obserwują każdy mój ruch. Kiedy próbuję zapytać o coś stojącą nieopodal dziewczynę, słyszę tylko chichot jej koleżanek. Nie wiem z czego to wynikało, nie byłem przecież pierwszym obcokrajowcem, którego widzieli. Udało mi się tylko porozmawiać ze starym Indianinem. Tym razem ogrzewam się przy kawie, po której wychodzę i schodzę dalej. Musiałem dotrzeć do drogi przed zapadnięciem zmroku, a raczej przed odjazdem ostatniego samochodu. Jeśli nie uda mi się złapać okazji, będę musiał maszerować kolejne 14 km do gospody, gdzie się zatrzymałem. Czasu miałem dość sporo, warunkiem było tylko się nie zgubić, co nawet udawało mi się, dopóki nie zszedłem do poziomu traw. Tam pozostał mi tylko kompas i mapa (jaki to był dobry pomysł wybrać się do Wojskowego Instytutu Geograficznego w Quito). Znowu zaczęła się nerwówką, aż w końcu znalazłem drogę, a przy niej stał ostatni pick-up. Uff, jestem uratowany! Do zmroku zostało jakieś 20 minut. Facet z zadowoleniem podwiózł mnie, a traf chciał, że spotkałem go jeszcze tydzień później w stolicy. W gospodzie usłyszałem, że Francuzkom udało się wejść na szczyt. Cholera, może ja też mogłem? Musiałem być blisko. Może nie zauważyłem jednej ścieżki? A może śnieg kończył się kawałek dalej? Ciesz się lepiej, że żyjesz. Byłeś w niezłym bagnie, sam na końcu świata. Też prawda, wciąż mam dwie ręce i dwie nogi, następnym razem się uda. Póki co, to wystarczy mi na jakiś czas samotnych wędrówek po Andach, przyszedł czas, aby udać się do Amazonii.





Wierzchołki Illinizas

Kilka minut przed zgubieniem
 

 
Jezioro Quilotoa

 

Rucu Picincha







Równik
  

 

Quito







Wesoła kompania

13 komentarzy:

  1. Brakuje mi podpisów wszystkich zdjęć.Przy ostatnim zdjęciu popraw - wesoła inny obrazek -przed zgubieniem i jeszcze jedno w zdaniu,, Mi osobiście udało mi się rozbawić..."skreśl jedno mi.Ogólnie jest wszystko dobrze.Życzę wygranej na festiwalu.:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, poprawione. Wszystkich zdjęć nie wyślę na konkurs, ale podpiszę te, które wybiorę.

      Usuń
  2. tekst super jak zawsze! podoba mi sie bardzo ze piszesz w czasie terazniejszym bo dodaje to dynamiki twojemu opowiadaniu! zauwazylam dwa male bledy:
    1. "Innego wytłumaczenie nie widzę " - wytlumaczeniA nie widze
    2. "Jeszcze nie uda mi się złapać okazji, będę musiał maszerować kolejne 14 km" - JESLI nie uda mi sie zlapac

    mysle ze podpisy pod zdjeciami to dobry pomysl takze zgodze sie z anonimowym przedmowca w tej kwestii.

    moze zrobie ci jakis maly makeover twojego bloga co? moznaby usunac ramki ze zdjec, zrobic zeby wszystkie zdjecia byly tej samej szerokosci, jakis banerek na gore i zeby sidebar nie wchodzil na zdjecia na gorze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za uwagi :D Błędy są juz poprawione :D

      Małgo, nie masz za dużo zajęć, żeby jeszcze moim blogien się zajmować? Ja na tkie detale zazwyczaj nie mam czasu ani cierpliwości. Czy Ty bardzo przeszkadza w lekturze?

      Usuń
  3. Jest super!!!! kilka moich uwag stylistycznych wysłałam Ci na fb :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprawki według Twoich cennych uwag zostały naniesione :D

      Usuń
  4. Jeszcze parę drobiazgów w zdaniu ,,W drodze na przedmieściach....brakuje ,ch"
    W zdaniu ....wypalają dziury w ubraniach. " na końcu zdania postawiłeś przecinek zamiast kropki.Nie wiem czy to wszystko jest ważne ,bo nigdy nie brałam udziału w czymś takim.:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo przepraszam ja się pomyliłam.Twoje zdanie jest poprawnie napisane ,,W drodze na przedmieścia.......":)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie było to, delikatnie mówiąc, bezpieczne wspinanie.... Zauważyłem takie zdanie do poprawki: "Moim towarzyszem w samotnej chwilach były..." (4-ta linijka pod zdjęciem "W podróży").
    Co będzie dalej: Amazonka, czy kontynuacja Karaibów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Następna powinna być Amazonka. Relacje na festiwal można przesyłać do 28 lutego, także nowy post do czwartku powinien się pojawić.

      Usuń
  7. Cześć Piotrek! Tu mama Asi! Dziękujemy za pozdrowienia! Z tego miejsca na Świecie jeszcze pozdrowień nie mieliśmy, tym bardziej są cenne. Nie zrozumiałam tylko co powiedział Oli. Że jest ślicznie??? Super blog, jeszcze ładniejsze zdjęcia. Pozdrowienia z wiosennych Łomianek!

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie ma za co. Olli zdaje się, tez pozdrawiał czy coś takiego. Sam też chciałbym to wiedzieć. :D

    OdpowiedzUsuń