Zacznę
od pochwalenia się albo raczej na wstępie podziękuję tym
wszystkim, którzy przeczytali moje relacje z Ameryki Południowej i
przesłali mi później swoje uwagi i propozycje.
Dostałem
odpowiedź od organizatorów festiwalu Równoleżnik Zero. Tak im się
spodobało, to co wysłałem, że zostałem zaproszony do Wrocławia.
O swojej podróży po Kolumbii, Peru i Ekwadorze z 2012 roku opowiem
w sobotę 5 kwietnia o godz. 14:30 w Bibliotece Publicznej Filia 57
przy ul. Szewskiej 57 we Wrocławiu.
Oczywiście
będzie bardzo mi miło jak spotkam tam jakiegoś czytelnika tego
bloga :D
I
jeszcze program festiwalu:
TAJUMULCO
|
Wulkan Tajumulco |
Łańcuch
górski Sierra Madre de Chiapas rozciąga się wzdłuż wybrzeża
Pacyfiku, od meksykańskiego stanu Oaxaca na północy, po Salwador
na południu. Najwyższym szczytem tego pasma jest wulkan Tajumulco,
znajdujący się w departamencie San Marcos w zachodniej Gwatemali.
Jego wierzchołek w kształcie krateru położony jest na wysokości
4220m n.p.m., co czyni go najwyższym szczytem całej Ameryki
Centralnej. W okolicznych miastach bez problemu można znaleźć
biura turystyczne, oferujące zorganizowanie wejścia na szczyt. Cóż
to jednak za przyjemność, kiedy wszystko jest zaplanowane i
powtarzane przez kolejne dziesiątki wchodzących w każdy słoneczny
weekend. Podobnie jak ja, myślał też mój fiński znajomy Olli,
dlatego postanowiliśmy wejść tam sami. Oczywiście najpierw trzeba
było wszystko starannie przygotować, ale nie zabrakło nam chęci i
w pewno piątkowe popołudnie pojechaliśmy zdobywać wulkan.
|
Przed wyjazdem |
Grupy
zorganizowane wyjeżdżają zazwyczaj w sobotę rano z
Quetzaltenango, pokonują 70km i 1500m różnicy poziomów, w niecałe
dwie godziny. Szlak rozpoczyna się na wysokości 3800m przy drodze z
San Marcos do wioski Tajumulco. Szczyt wygląda stamtąd bardzo
niepozornie, aż nie chce się wierzyć, że to najwyższa
gwatemalska góra. Początkowo maszeruje się szeroką i wyraźnie
oznaczoną drogą, trzeba bardzo się postarać, żeby tam się
zgubić. Idzie się wśród szczątkowego lasu, oddycha trochę
ciężej, ale nie ma tam żadnych trudności technicznych. Na jednej
z ostatnich polanek w znikającym lesie większość wchodzących
nocuje w namiotach i przy ognisku. Po kilku godzinach snu z lekkimi
plecakami, wychodzą z obozowiska jeszcze w nocy, tak aby wschód
słońca zastał ich na szczycie.
|
OR |
Perspektywa
zrobienia zdjęć z wierzchołka wulkanu o brzasku była bardzo
kusząca, ale nie mieliśmy ani namiotu, ani górskich butów, ani
ciepłych śpiworów (w nocy na wysokości 4000m, temperatura
nierzadko spada poniżej zera). Poza tymi szczegółami
przygotowaliśmy się jak na wojnę. W piątek po skończeniu zajęć
wsiedliśmy do autobusu do San Marcos. Po półtoragodzinnej jeździe
dotarliśmy do miasta. Najchętniej pojechalibyśmy jeszcze kawałek
dalej w stronę wulkanu, jednak nie mieliśmy pewności czy
znajdziemy tam jakiś nocleg. Woleliśmy nie ryzykować i
zdecydowaliśmy się zostać na noc w San Marcos. O 5 rano złapaliśmy
pierwszy autobus jadący w stronę wulkanu. Zresztą to nie była
zwykła jazda tylko prawdziwa latynoska przygoda. Zająłem trzecie
miejsce na dwuosobowej kanapie, a raczej na skrawku siedzenia
zdołałem podeprzeć kawałek swoich czterech liter. Podobne miejsce
przede mną zajął też Olli, który ledwo dał radę zmieścić
swoje 190cm na siedzeniu. Z plecakami na kolanach, w coraz większym
tłoku jechaliśmy kolejne półtorej godziny. Ludzie cały czas
wchodzili do autobusu. Zastanawiałem się, po co jechali do tej
wioski w sobotę o 5 rano. Tłum tak silnie napierał, że pod koniec
jazdy cały zmieściłem się na siedzeniu, nawet jakimś cudem udało
się jeszcze jednemu człowiekowi do nas dosiąść. W rzędzie
przeznaczonym dla 4 osób siedzących i jednej stojącej w przejściu,
siedziało 7 osób, a kolejne 3 stały. Po pewnym kilkunastu minutach
zacząłem zastanawiać się czy mam jeszcze kolana. Nóg w ogóle
nie czułem. W takich chwilach człowiek żałuje, że nie jest się
40kg gwatemalskim gejem. W końcu autobus przystanął, a my z
wielkimi plecakami jakoś przecisnęliśmy się przez ten tłum do
wyjścia.
|
Olli ze szczeniakiem |
|
Kruze z aparatem - fot. Olli Rutanen (OR) |
Kiedy
zaczęliśmy maszerować słońca dopiero wschodziło. Nie
rozstawaliśmy się z aparatami (tutaj należy podkreślić, że
głównie papugowałem zdjęcia jakie cykał Olli). Z ostatniej
chałupy wyskoczyło do nas kilka przyjaznych piesków. Jeden z nich
towarzyszył nam już do samego szczytu. Szliśmy szybko i po
kilkunastu minutach spotkaliśmy pierwszą z wielu grup Indian z
plamienia Mam, potomków Majów, którzy także wchodzili na szczyt.
Kobiety ubrane były w stroje ludowe, na nogach miały sandały, na
plecach niosły zazwyczaj kwiaty. Szło ich znacznie więcej od
mężczyzn, którzy w zwykłych ubraniach nieśli cięższe rzeczy
takie jak wodę czy jedzenie. Wszyscy byli bardzo dla nas przyjaźni,
chętnie pozowali do zdjęć, odpowiadali na nasze pytania. Między
sobą rozmawiali w swoim lokalnym języku mam. Pochodzili wszyscy z
miasteczka oddalonego o jakieś 30 km od wulkanu. Na szczyt wchodziły
zarówno osoby bardzo młode, kilkunastoletnie jak i starsze, ponad
sześćdziesięcioletnie. Wszyscy zamierzali modlić się na
szczycie. Spytaliśmy czemu akurat dzisiaj w sobotę i czemu akurat
na górze. Przecież to nie jest sanktuarium. Odpowiedzieli nam, że
taka jest tradycja i od wielu pokoleń wierzą, że to jest święte
miejsce. Na szczycie jest moc, która uzdrawia. Wszyscy obecni będą
modlić się albo dziękować za łaską wobec siebie lub swoich
bliskich. Jak to na każdej pielgrzymce, pomyślałem po czym sam
stanąłem w ogniu pytań dotyczących nas. Kiedy ja robiłem za
rzecznika Piotr & Olli Tajumulco Expedition 2014, Fin
fotografował wszystkich naokoło. Słabo mówił po hiszpańsku, ale
proszenie o zrobienie zdjęcia opanował do perfekcji.
|
Indianie Mam - OR |
Idąc
dalej z naszym nowym, czworonożnym przyjacielem mijaliśmy kolejnych
Indian. Zatrzymywali się oni co jakiś czas i zaczynali śpiewać
religijne pieśni czy modlitwy. Używali do tego wyłącznie
hiszpańskiego. Na jakiś 4000m, krajobraz zmienił się na
księżycowy, roślinność zniknęła, został tylko pył i
kamienie. W trzy godziny, spokojnym marszem zdobyliśmy szczyt. Dla
nas wejście było bardzo proste. Na Tajumulco może wejść każdy,
kto w miarę zdążył zaaklimatyzować się do wysokogórskiego
klimatu. Ponad chmurami mieliśmy przepiękny widok na okolicę. Na
jakiś czas zostawiliśmy Indian i odeszliśmy dwieście metrów
dalej, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na jedzenie i kubańskie
cygara. Tam rozpocząłem praktykować nową, świecką tradycję i
za każdym razem mam w planach wypalić cygaro na szczycie wulkanu.
Po jakimś czasie usłyszeliśmy radosne śpiewy Indian. Poszliśmy
do nich i przez dobrą godzinę oglądaliśmy ich ceremonię. Znowu w
ogóle nie przeszkadzała im nasza obecność. Ich modlitwa nie była
restrykcyjna, niektórzy z nami rozmawiali, nie tylko na temat wiary.
Spytałem się ich jaka to właściwie za uroczystość: katolicka
czy protestancka. Katolicka. Ceremonii przewodniczyła raz kobieta,
raz mężczyzna. Nie był w sutannie, nie miał koloratki. A czy jest
z wami jakiś ksiądz? Księża nie pozwalają nam brać udziału w
takich uroczystościach.
W
pewnym momencie zmienił się charakter uroczystości. Ludzie
przestali klaskać, śpiewać radosne pieśni. Zaczął się lament i
szloch. Niektórzy poupadali na ziemie i w iście muzułmańskiej
pozach głośno płakali. Prowadzący uroczystość wraz dwoma
kobietami podchodził po kolei do każdego i błogosławił go. Dwie
czy trzy osoby zostały symbolicznie przez niego wychłostane.
Mężczyzna, który z nami rozmawiał tłumaczył, że przyszedł w
tu w podziękować Bogu za wyjście z alkoholizmu. Olli nagrywał, ja
chodziłem dookoła i robiłem zdjęcia. Nikt nie zwracał na mnie
uwagi, bo większość zakrywała twarze szlochając i prosząc Boga
o wybaczenie. Przez blisko godzinę byliśmy świadkami tego
wszystkiego. Sam właściwie nie wiem, co widzieliśmy. Ciężko mi
powiedzieć czy to była katolicka uroczystość z wieloma ludowymi
elementami czy tez bardziej sekta. Nie mogliśmy zostać dłużej,
trzeba było wracać do Xela. Zapewnili nas, że dużo na nas też
spłynęło wiele Bożych łask. Po drodze minęliśmy kilka
wchodzących grup turystów. Następnego dnia uda im się zobaczyć
wschód słońca, ale nie wysłuchają spotkają już Mamów. Powrót
do Quetzaltenango przebiegał w miarę spokojnie. Tylko w San Marcos
przez 30 min biegaliśmy od Annasza do Kajfasza szukając autobusu.
Każdy, którego pytaliśmy odpowiadał, że przystanek jest gdzie
indziej. Wreszcie znaleźliśmy go i wieczorem wróciliśmy do domu.
Olli nagrał dwa
filmy z tej uroczystości. Oto linki do nich:
Na
początku bylo wesoło...
...
kilka chwil później atmosfera zmieniła się.
|
Błogosławieństwo |
Epilog
Po
tych wydarzeniach zainteresowałem się innymi gwatemalskimi
zwyczajami. Trzeba powiedzieć, że mają Latynosi wyobraźnie. Nasz
śmigus-dyngus czy tłusty czwartek może się przy nich schować.
Oto kilka z nich:
Wyścigi konne w Todos
Santos Cuchumatán
1
listopada chodzi się na groby bliskich (atmosfera trochę sztywna,
może być nudno). W Meksyku impreza przenosi się na cmentarze, a w
niewielkim miasteczku Todos Santos Cuchumatan odbywają się coroczne
wyścigi konne. Uczestniczyć w nich mogą jedynie pijani
jeźdźcy.
Sylwester
w Chivarreto
Koniec
roku to czas podsumowań i rozwiązywania konfliktów. Kiedy masz na
pieńku z sąsiadem, kuzynem czy szefem najlepiej wyzwij go na
tradycyjną walkę bokserską w Chivarreto. Okazja zdarza się tylko
raz w roku 31 grudnia. Widowni na pewno nie zabraknie.
Festiwal
w Sumpango
Z
kolei tam 1 listopada konstruuje się gigatyczne latawce o
charatkerystycznym okrągłym kształcie.
WULKANOWA OFENSYWA ZDJĘCIOWA
|
OR |
|
OR |
|
Mamowie
|
OR |
|
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
OR |
|
I tak od nas uciekł... (OR) |
|
OR |