poniedziałek, 2 grudnia 2013

Wpis o górach, tańcach i kogutach



W Jarabacoa poznałem bardzo sympatyczną Amerykankę, Laurę, która sama podróżowała po Dominikanie. Wbrew pozorom wcale to nie jest takie proste. Kiedy ładna dziewczyna idzie ulicą wszyscy ją zaczepiają, gwiżdżą, próbują zagadać. Jeśli jest to turystka, częstość takich końskich zalotów wyraźnie wzrasta. Także podróżujące kobiety muszą niewątpliwie uzbroić się w  cierpliwość. Wspomniana już Laura zwiedzała okolice Jaraboca z niejakim Johnfitem, Domikańczykiem który swoje imię dostał na cześć prezydenta USA Johna Fitzgeralda Kennediego. Zaczepił on ją na przystanku i zaproponował, że pokaże okolicę. Jego największą zaleta była bardzo dobra znajomość angielskiego, którego nauczył się w amerykańskim więzieniu, dokąd trafił za sprawą złej żony, która kazała mu handlować narkotykami. Nigdy nie miał pieniędzy, bowiem co zarobił na turytach, to wszystko od razu przepijał. Sam miał 9 rodzeństwa, mniej więcej po tyle mieli też jego rodzice i dziadkowie, dzięki temu wszędzie w okolicy miał krewnych. Wiedział dużo i znał wszystkich. Miał tez motocykl. Był idealnym kandydatem na lokalnego przewodnika.


Johnfit
W Kordylierach Centralnych znajduje się najwyższy szczyt Dominikany jak i całych Karaibów, Pico Duarte (3087 m. - taką wysokość podają lokalne źródła), na który nie można niestety wejść samemu, tylko trzeba wynająć przewodnika, żeby wspinacza eskortował i uważał, aby nic mu się nie stało. (Sranie w banie, chodzi tylko o to, żeby forsę wyłudzić.) Cóż, po wstępnym rekonesansie stwierdzam, że główny szlak o długości 23km w jedną stronę jest dość uczęszczany i na pewno tam spotkam jakiegoś pracownika parku. Przypomniałem sobie o Johnfit. Ten obiecał, że za $180 znajdzie górskiego przewodnika i zorganizuje transport. U niego w domu zostawiam niepotrzebne rzeczy (jeszcze wtedy nie wiedziałem o jego więziennej przygodzie). Zakładam długi rękaw (na Karaibach to dość rzadki ubiór), plecak i ciemną nocą ruszamy małym motorkiem w 30km krętą i nieustannie pnacą się w górę szosą, kiedyś nawet asfaltową. Przez 2h mocno trzymam się motocykla, która co chwila podskakuje na wertepach. Pod koniec, jadąc stromo pod górę człowiek ma nieustanne wrażenie, że w końcu zsunie się z niego. Dotarliśmy do małej wioski La Cienaga, gdzie ludzie pracują szklarniach przy uprawie warzyw lub w parku narodowym Armando Bermúdez. Tutaj Johnfit obiecuje wrócić za 2 dni i przekazuje mnie swoimi znajomemu Wiliamowi, który ma wszystko zorganizować i zaprowadzić mnie na sam szczyt.


Z Wiliammen
Wyruszamy o 6 rano. La Cienaga położona jest na 1100m. Przenocujemy w schronisku na 2600m.. Czeka nas długi marsz i 1500m podejścia. "Nas" czyli mnie, muła, na którym usadowił się Wiliam ze swoimi rzeczami i moim plecakiem, oraz psa Chicito. Przewodnik kazał sobie powtórzyć kilka razy nazwę kraju z jakiego pochodzą, bo jeszcze nigdy nie spotkał żadnego Polaka, chociaż na szczyt wchodził z ludźmi z całego świata. Polonia - Wiliam - Polonia, Juan Pablo Segundo, zapamiętaj!


Moja wesoła kompania
Skoro znudziła Ci się jazda na mule...
.... to może Gringo skorzysta
Trasa nie była trudna technicznie. Bardzo dobrze oznakowana, nie można było się na niej zgubić. Tylko błoto utrudniało wędrówkę, bowiem dzień wcześniej padał rzęsisty deszcz. O 9 zaczął się ukrop. Słońce paliło niemiłosiernie. Kordyliery Centralne nie są górami skalistymi, pokryte są lasem, częściowo zniczczonym w wyniku wielkiego pożaru 10 lat temu. Przez miesiąc ogień strawił większość drzewostanu w wyższych partiach, co wciąż widać w krajobrazie. Droga ciągnie się coraz bardziej, a zmęczenie też daje znać o sobie. Wreszcie o 14, po osmiu godzinach, marszu docieramy do schroniska La Comparticion.


W drodze na szczyt
Droga wiodła błotnistymi wąwozami...
... i strumieniami
Tego dnia w schronisku nocowało jeszcze trzech Amerykanów, z czego dwóch miało rodziców Domikańczykow, ale wychowało się w USA. Zeszli ze szczytu i postanowili jeszcze jedną noc zostać w parku narodowym zanim zejdą do La Cienaga. Nigdy wcześniej nie chodzili po górach i bardzo byli podekscytowani swoja pierwszą wycieczką. Miło było porozmawiać przy obiadku i kolacji, która zrobili dla nas przewodnicy. Do schroniska nie prowadzi żadna droga dojazdowa. Jedzenie przywożone jest na mułach. Robi się coraz chłodniej. Rozgrzewamy się rumem, co bardzo pomogło w dyskusji. Noc jest bardzo gwiaździsta. Jankesi pytają się mnie czy często w Polsce widzę gwiazdy. Oni w New Jersey bardzo rzadko. Kładziemy się spać. Nie ma łóżek, leżymy na podłodze. Na szczęście dostaję bardzo mięciutki i jeszcze bardziej śmierdzący mułem koc, który służy mi za posłanie. Za dużo tej nocy nie pospałem, zmarzłem niesamowicie pod moim cienkim śpiworem. Zwinięty w kłębek niczym malutki, bezbronny kotek dawałem tylko rade na chwilę zmrużyć oczy, bo ciszę przerywały szczury, które w nocy dość obficie wychodziły ze swoich nor i krążyły po baraku. Nie pozostało mi nic innego jak zaakceptować moich nowych przyjaciół i dalej usilnie modlić się o sen, który na złość czy przez zimno nie chciał nadejść.
Schronisko La comparticion.
Zasłużony odpoczynek
Kuchnia
Hamerykanie przy ognisku
Wstajemy z Wiliamem o 4 rano, 20 min później wyruszamy przy świetle czołówek na szczyt. Dalej jest zimno, po godzinie marszu można dostrzec pod nogami kryształki lodu i szron na trawie. Trzeba naprawdę sporo się natrudzić, żeby w naturalnych warunkach zobaczyć szron na Karaibach. Przed 6 rano wchodzimy na szczyt. Jest kilka tablic pamiątkowych, popiersie Juan Pablo Duarte, XIX wiecznego idealisty i dominikańskiego polityka, który za  życia był wiecznym przegranym, a po śmierci został narodowym bohaterem. Powiewa tez flaga Dominikany. Ze szczytu oglądamy wschód słońca po czym zaczynamy długą drogę powrotną.


Na szczyt wchodzimy o wschodzie słońca...
...ale muła ze sobą nie bierzemy
Kruze wraz ze Stefanem na szczycie
Wiliam na szczycie
Dla Basi - słowo się rzekło
Najciekawszym momentem w czasie monotonnego ośmiogodzinnego schodzenia było spotkanie z blisko osiemdziesięcioosobową grupą licealistów z całego świata, którzy przyjechali na Dominikanę na wymianę w ramach programu AFS. I tak powrót upłynął dużo przyjemniej kiedy człowiek może pogadać trochę z siedemnastoletnimi dziewczynami. Spotkałem tam pierwszego Polaka, a raczej Polkę - Paulinę, która właśnie spędza jeden rok w dominikańskim liceum.


Płona góry, płona lasy
Wracamy karawaną
Gringo, daliśmy radę !!!
http://www.youtube.com/watch?v=5qY6PrEqj5s - podkład muzyczny - merenge

Kiedy zszedłem na dół przyjechał po mnie Johnfit, który od razu dał do zrozumienia, że zdobycie Pico Duarte to jest bardzo dobry powód, żeby się czegoś napić. Zaczęliśmy w pierwszym barze jeszcze w La Cienaga. Może bar to trochę za duże słowo. Jest kilka krzeseł i stołów i lada, gdzie można dostać wszystko. Później pojechalismy motorem w kierunku kolejnego baru. Scenariusz wszędzie bardzo podobny. Johnfit zaprasza jakąś dziewczynę do stolika i mnie przestawia. Dodaje jeszcze, że jestem z Polski i chcę nauczyć się tańczyć. Dziewczyny same dają mi telefony i proszą, żebym zadzwonił, napisał, zabrał je do Ameryki (-ale ja jestem z Polski, -też może być). Pytają się czy nie mam braci. Uszczęśliwiam je mówiąc, że mam jeszcze pięciu. Potem robię z siebie idiotę próbując tańczyć bachatę - tego w ogólnie nie łapię - idiota zupełny, salsę - coś tam umiem, ale słabo - idiota częściowy, merengę - to akurat proste jest w rytmie na dwa, także ujdę w tłoku.


http://www.youtube.com/watch?v=j0ozUzEdHgY - bachata


Potem coraz bardziej pijani wsiadamy na motocykl i odwiedzamy bar w kolejnej wiosce. Johnfit był najlepszym wingmanem jakiego kiedykolwiek miałem. Trochę już szaleję, obiecuję wrócić następnego dnia z pierścionkiem zaręczynowym. Po kilku dobrych godzinach takiej jazdy docieramy do domu. Po drodze mamy jeszcze małą awarię motocykla, ale udało się go naprawić.



Jest co opijać
Chcesz poznać prawdziwego Gringo?...
...mam tu jednego
Pisałem wcześniej, że baseball jest narodowym sportem na Dominikanie. Obok niego bardzo popularne są też walki kogutów. W okolicach Jarabacoa rozgrywane są one sześć razy w tygodniu, za każdym razem w innej wiosce. Trafiłem na jedną z nich. Tłum najpierw gra w kości i karty. Większość przegrywa pieniądze. Właściciele ogutów przygotowują swoich zawodników. Ustala się kolejność walk, ptaki są ważone. Wszyscy są dość przejęci. Ja sobie chodzę po tym miejscu spokojnie robię zdjęcia. Nikt mnie nie zaczepia ani nie protestuje. Zaczynają się walki,  płacę dopiero teraz za miejsca wokół areny. Nie jest za duża. Może pomieścić z 300 osób, zapełniona jest może w połowie. Atmosferę walk bardzo dobrze pokazał Wojciech Cejrowski w 71 odcinku "Boso przez świat". Dzisiaj zakontraktowanych jest osiem walk.

kości przed walką
rozgrzewka
to co tygryski lubią najbardziej
Spiker zapowiada walkę. W workach wnosi się na salę dwa koguty. Zaczyna się od ważenie. (widzicie na zdjęciach prostą wagę na sznurku pod lampą?). Zaczynają się zakłady. Koguty mają rozgrzewkę. Denerwuje się je, stroszy na siebie. Po mniej więcej pięciu minutach zostają jednocześnie puszczone i zaczyna się walka. Zakłady wzrastają, krzyk i emocje towarzyszą wyrównanym pojedynkom. Koguty będą bić się dopóki jeden z nich nie padnie. Chyba że właściciel będzie chciał go zaoszczędzić i sam go podda. Istnieje tez możliwość zremisowania walki: kiedy oba koguty przetrwają określony czas. Jeżeli walka jest jednostronna to zakłady wzmagają się pod koniec regulaminowego czasu. Można bowiem obstawić, że słabszy kogut przetrwa i będzie remis. Jak w każdym hazardzie można przegrać wszystko. Zdarzają się zakłady o domy i samochody. Sam byłem świadkiem niewielkiej bójki. Walczących bardzo szybko rozdzielono, a oni sami wywołali ogólną wesołość.


Walka
Dokąd uciekasz?
Zwarcie
Atak
Victoria!!!
Emocje sięgają zenitu
Walcz...
...albo giń!
Nie mogłem z Jarabacoa wyjechać. Ilekroć obiecałem sobie, że następnego dnia wyruszę do Santo Domingo, zawsze znalazło się coś, dla czego warto było zostać jeszcze jeden dzień w miasteczku. Po walce kogutów pojechałem do bardzo małej wioski na noc merengę. I znowu Americano był jedną z główną atrakcji wieczoru. Każdy chciał się ze mną napić porozmawiać. Dwie dziewczyny prawie pobiły się o mnie. Pogodziłem je tańcząc z obydwiema. Impreza odbywała się na bardzo bocznej drodze godzinę jazdy motorem od miasteczka. Za kołnierz ani ja, ani Johnfit nie wylewalismy, wreszcie lekko pijany postanowiłem wracać ok 3 nad ranem. Johnfit trochę bardziej pijany pruł droga w dół, rzadko kiedy omijając dziury. Szybko nam się wracało. Ja rozmarzony, przysypiałem troszeczkę na tylnym siedzeniu motocykla. Zjeżdżając z ostatniej górki przed domem Johnfita, przy prędkości ok. 80km/h złapaliśmy gumę. Bardzo szybko się obudziłem. Zaczęło rzucać nami w lewo i prawo po całej szerokości jezdni, na szczęście z przeciwka nic nie jechało. Odbijamy się od jednego krawężnika, obraca nas. Johnfit był w stanie utrzymać motor, ale ja wyleciałem jak z procy. Bardzo mocno awaryjnie lądowałem na asfalcie plecami uderzając głową o jezdnię, kasku nie miałem. Wstaję, łeb jak pień, ale jestem cały czas przytomny.  Dotykam ręką głowy, dłoń cała we krwi. Motocyklem brata Johnfita jedziemy do szpitala. Po drodze odkryłem, że lewa kostka krwawi i jest spuchnięta. Cudownie. Znudzona pani doktor założyła mi 4 szwy (moje pierwsze w życiu) przeczyściła obie rany i przepisała jakieś tabletki i zastrzyk.Może to była kara za obiecany pierścionek?


Zepsuł się...
... a my tymczasem w domku czekamy na naprawę
Dzień poźniej poobijany dotarłem wreszcie do Santo Domingo, tym razem spałem w hostelu.  Poznałem tam jednego chłopaka, który mówił z tak wyraźnym rosyjskim akcentem, że nawet nie było sensu pytać się skąd jest. Rosjanin ten okazał się być Markiem z Białegostoku, co ustaliliśmy dopiero po blisko godzinnej rozmowie po angielsku, w końcu zmieniliśmy język na polski. Następnego dnia 29 listopada, z guzem na głowie i boląca kostka wjechałem do Haiti, najbiedniejszego państwa na zachodniej półkuli, ale o tym w następnym wpisie.

11 komentarzy:

  1. czyli naprawdę warto było wyjechać, wreszcie ktoś się o Ciebie bije, bezbronny kotku :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, że mi przypomniałaś. Bezbronny kotek jest dedykowany Krzysiowi, który za każdym razem zwracał mi uwagę na wyjatkowo małą ilość homeryckich porównań w moich postach.

      Usuń
    2. Zwinięty w kłębek jak malutki, bezbronny kotek, który zostawien otoczywszy przez watahę plugawych wilków podczas polowania, gdy stoją, szczerząc jak śnieg kły białe i warczą bez przerwy, bo słyszą kocie piski, tak ja dawałem tylko radę na chwilę zmrużyć oczy, bo ciszę przerywały szczury, które w nocy dość obficie wychodziły ze swoich nor i krążyły po baraku.

      Usuń
    3. Krzysiu, piszesz tak jakbyś studiował w Warszawie na UW, a nie w Młocinach :D

      Usuń
    4. Studiuję na Uniwersytecie!!!

      Usuń
    5. a czy ktoś to kwestionuje?

      Usuń
    6. Uniwersytet w Warszawie jest tylko jeden ;)
      i to nie jest UKSW

      Usuń
  2. "Pytają się czy nie mam braci. Uszczęśliwiam je mówiąc, że mam jeszcze pięciu."
    Tu troszeczkę mnie zabolało. Myślałem, że przynajmniej na ten temat nie będziesz kłamał i opowiesz coś niecoś o swoim dzielnym, małym, wielkim braciszku... :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Dużo już zobaczyłeś.Trochę zazdroszczę :D

    OdpowiedzUsuń