Poniższa relacja opisuje moją podróż po Ekwadorze sierpnia 2012 roku. Zostanie wkrótce wysłana na festiwal Równoleżnik Zero. Jeśli macie jakieś uwagi odnośnie czegokolwiek, co można poprawić w tekście, to bardzo proszę piszcie to w komentarzach.
ANDY
|
Na tle wulkanu Rucu Picincha |
W
stolicy Ekwadoru Quito miałem ogromne szczęście
spotkać bardzo wesołą kompanię, którą poznałem poprzez
internetowy portal couchsurfing. Grupa studentów aktorstwa nocowała
wszystkich ludzi, którzy tylko o to poprosili. Nie stać ich było,
żeby zwiedzać obce kraje, dlatego postanowili zaprosić cały świat do siebie. Każdego dnia zjawiali się tam nowi podróżnicy,
a inni wyjeżdżali. Przypominało to bardziej hostel niż prywatne
mieszkanie. Coś pięknego. Przez kilka dni mojego pobytu w tamtym
miejscu zapomniałem o Bożym świecie. Pewnego razu poszliśmy
wszyscy (5 Ekwadorczyków, 4 Amerykanów, Niemka i ja), na
uroczystości związane ze Świętem Matki Boskiej z Guapolo. W drodze
na przedmieścia po raz pierwszy zobaczyłem, jak zniecierpliwieni
kierowcy używali dosłownie swoich błotników, aby przedrzeć się
przez kolumny pieszych. Kiedy wreszcie szczęśliwie dotarliśmy na
właściwy plac, atmosfera niczym nie przypominała maryjnych
świąt znanych z Polski. Tłum tańczył w rytm głośnej muzyki,
pito specjalnie przygotowane na ten dzień gorące trunki.
Rozentuzjazmowani ludzie czekali tylko na główną atrakcję
wieczoru. W końcu na placu zaczęli pojawiać się osoby przebrane
za diabłów. Kolorowe, strzeliste stroje i przerażające maski na
twarzy łączyły w sobie wiele z tradycji chrześcijańskiej i
przedkolumbijskiej. Uzbrojeni w bicze torowali drogę dla drewnianej,
wysokiej na dobre 15 metrów wieży, na szczycie której znajdował
się obraz Matki Boskiej. Kiedy konstrukcję wciągnięto na
środek placu, tłum szybko otoczył ją i coraz bardziej rytmicznie
krążył wokół niej. W pewnej chwili z najwyższych
kondygnacji trysnęły fajerwerki i zimne ognie, a muzyka ponownie
rozbrzmiała. Kilkaset rozśpiewanych i lekko pijanych osób zaczęło
kręcić się razem z wieżą. Nikt nie przejmował się, że
spadające iskry wypalają dziury w ubraniach. Wśród ogromnej,
powszechnej wesołości tłum zmieniał kierunek ruchu tratując
zawsze przy tym kilka mniej uważnych osób.
Nagle
zostałem zepchnięty wprost pod strumień iskier, skąd pośpiesznie
uciekłem do najbardziej zewnętrznego szeregu. Wtedy właśnie
empirycznie doświadczyłem, po co diabłom są bicze. Wychłostany
niczym murzyński niewolnik jeszcze szybciej rzuciłem się w ludzki
wir. Uciekać z kręgu więcej już nie próbowałem. Kiedy po jakiś
30 minutach wystrzelano fajerwerki, muzyka na chwilę ucichła.
Pechowcy, którzy zgubili swoje buty w trakcie szaleńczego tańca, ruszyli na poszukiwania. Pozostali korzystali z chwili przerwy i w
większości poszli doładować wyparowane już promile. Przerwa nie
trwała długo. Po kilku minutach latynoskie rytmy powróciły.
Wszyscy znowu zaczęli tańczyć w oczekiwaniu na drugą wieżę, a
potem na kolejną. Osobiście udało mi się rozbawić moje
współpartnerki obrotami znanymi z polskich wesel, które usilnie
próbowałem wplatać w krok salsy, merengę czy bachaty. Dopiero
około drugiej w nocy ostatecznie odłączono na placu głośniki, a
tłum wyraźnie niechętnie zaczął rozchodzić się do domów, po
raz ostatni wznosząc toasty ku chwale Przenajświętszej Panienki.
|
Święto Matki Boskiej z Guapolo |
Południowoamerykańskie
miasta nie maja tyle do zaoferowanie turyście, co europejskie
metropolie. Tamtejsze muzea nie powalają, zabytków też jest
zdecydowanie mniej. Zresztą nie przyjechałem tam po to, aby czas w
miastach spędzać. Czy Quito jest bezpieczne? Chyba tak. Ja nie
miałem ani tam, ani w żadnym innym miejscu w Ekwadorze
niebezpiecznej sytuacji. A czemu chyba? Bo kilka razy słyszałem w
nocy ogień karabinowy. Przy odrobinie szczęścia i zdrowym rozsądku
odwiedzającemu nie powinno przytrafić się nic złego. Męczący
mogą być liczni sprzedawcy
pamiątek, restauratorzy czy sklepikarze wyznający zasadę,
że turysta to dobry biznes i ciężki frajer. Do ich namolnych
pozdrowień można jednak przywyknąć. Potrzeba też trochę czasu,
aby przyzwyczaić się do chaotycznego ruchu drogowego i
uświadomienia sobie, że pieszy nie ma tutaj żadnych praw na
jezdni.
Udało
mi się bardzo szybko poznać Quito, pospacerowałem po starówce,
odwiedziłem Muzea Równiku, zrobiłem sobie obowiązkowe pamiątkowe
zdjęcie stojąc na dwóch półkulach jednocześnie oraz zdobyłem
wulkan Ruchu Picincha (4696m n.p.m.), u którego stóp położona
jest ekwadorska stolica. Traktowałem go zresztą jako aklimatyzację
przed kolejnymi szczytami. Po Tatrach wreszcie przyszedł czas na
wyższe góry. Z Alpami coś się nie udało, może z Andami pójdzie
mi lepiej. Marzyło mi się zdobyć jakiś pięciotysięcznik. W tym
celu w swoim niewielkim plecaku wiozłem cały komplet zimowego
ekwipunku. Brakowało tylko czekana i raków, ale nie byłem dość
odważny, żeby zdecydować się na samotną wspinaczkę po lodowcu.
W ciągu jednego wieczora odwiedziłem kilkanaście agencji
turystycznych, które oferowały wejście na wszystkie wulkany w
kraju. Udając zainteresowanego wejściem na Chimborazo, górę
której szczyt jest najbardziej oddalony od jądra Ziemi, wysłuchałem
wiele opowieści o andyjskim trekkingu. Serce chciało nawet zapłacić
te $250 czy $300 za wejście, ale rozum kazał czekać. Przecież za
jakiś czas mogę tam wrócić ze sprzętem i wspinającym się
kumplem. W końcu za cel obrałem sobie wulkan
Illiniza Norte 5126 m n.p.m., ponieważ wszyscy moi rozmówcy jednoznacznie
stwierdzili, że jest on najprostszym ekwadorskim
pięciotysięcznikiem i służy głównie za
cel wypraw aklimatyzacyjnych.
|
W podróży |
Przez
trzy dni jeździłem autobusami po najwyższych drogach w całym
kraju. Z oddali mogłem podziwiać wybrany przeze mnie szczyt, na
którym nie widać było śniegu oraz położony tuz obok
bliźniaczy
Illiniza Sur, którego wierzchołek pokrywała biała powłoka lodu. W
taki oto sposób próbowałem przygotować swój organizm na
wspinaczkę. Moim towarzyszem w samotnej chwilach były wspomnienia z
młodości Winstona Churchilla, które udało mi się kupić w jednym antykwariacie. Było to stare wydanie, z ładnie
zdobioną okładką i malowanym bokiem stron. Zacząłem je czytać w
jednej kawiarni i myślami szybko wylądowałem w Afryce Południowej
przed ponad stu laty. W pewnej chwili podeszły do mnie dwie osoby i
zadały mi pytanie. Słowa wprawdzie zrozumiałem, ale sensu mi
brakowało. Co mają zrobić z awanturującym się sąsiadem? Czy ja
wyglądam na wujka gringo dobra rada? O co w ogóle chodzi? A czy
jestem katolikiem czy protestantem? Katolikiem. A czy teraz Padre
czyta Biblię? Aha, wzięto mnie za księdza. Ubaw miałem przedni.
Diabełek na moim ramieniu namawiał, żeby kontynuować temat i
udawać kapłana, ale moja łamana hiszpańszczyzna nie dałaby rady.
Wyjaśniłem nieporozumienie, rozbawiłem tym samym towarzystwo i
wróciłem do walk jakie młody Winstony z Burami toczył.
|
W drodze na wulkan Rucu Picincha |
W
końcu dotarłem do pewnej gospody kilkanaście kilometrów od
wspomnianego już wulkanu
Illiniza Norte. Właściciel
gościł głównie wspinaczy, sam pracował kiedyś tez jako
przewodnik. Dał mi kilka cennych wskazówek i poradził zaprzyjaźnić
się z dwoma Francuzkami, które atakowały szczyt następnego dnia.
Szybko znalazłem z nimi wspólny język i bez większych oporów
zgodziły się, żeby mnie podwieźć kilkanaście kilometrów, skąd
zaczynano wędrówkę na szczyt. Mniej spodobało się moje
towarzystwo ich przewodnikowi, który od razu zaznaczył, że będę
musiał iść pojedynczo i nie mogę do nich dołączyć. Kiedy
następnego dnia dotarliśmy na miejsce podziękowałem i jako
pierwszy ruszyłem do przodu w gęsta mgłę. Nie minęło 10 minut,
a już zgubiłem szlak. Maszerowałem dzielnie pod górę wśród
wysokich traw, których poranna rosa błyskawicznie pokryła moje
buty i spodnie wilgocią. Uzbrojony w kompas i wojskową mapę miałem
nadzieję, że idę dobrze. Czasami znajdowałem szersze ścieżki,
udało mi się zobaczyć nawet jeden raz znak szlaku, ale za każdym
razem moja radość kończyła się po chwili, kiedy ponownie
traciłem orientację. Wreszcie trawy skończyły się, a na ziemi
widziałem odbite podeszwy. Minął też mnie jeden Indianin, który
pędząc niczym kozica oznajmił, że pracuje w schronisku
kilkadziesiąt minut dalej i tam się spotkamy. Błądzić musiałem
długo, bo zdążyłem minąć tez Francuzki, które wyruszyły
kilkanaście minut później. Wreszcie zza mgłą zaczęła majaczyć
się sylwetka budynku i przyszedł czas na krótką przerwę..
|
Schronisko pod szczytami Illinizas |
Krótka
rozmowa z Indianinem dała mi wiele do myślenia. Przede wszystkim
już 300 m pod szczytem pojawił się śnieg, którego nie widać
było z oddali. Po drugie droga nie była wcale tak prosta
orientacyjnie, ponieważ w pewnym momencie należy zboczyć z grani,
przetrawersować i zacząć wchodzić frontalnie na wierzchołek.
Odwagi dodało mi kilku Ekwadorczyków, którzy przyszli do
schroniska kilka minut po mnie. Po wypiciu herbaty, założeniu
dosłownie wszystkich ubrań, jakie miałem ze sobą, dołączyłem do
Latynosów i wspólnie zaczęliśmy zmierzać ku 5000m. Widok coraz
gęstszego śniegu wymieszanego z błotem na tyle jednak ich
przestraszył, że po 5 minutach postanowili zawrócić. Świetnie,
zostałem sam, a wokół tylko mleczna chmura, błoto i skały.
Zacząłem rozmawiać sam ze sobą, a potem liczyć: 1, 2, 3, …,
100; krótka przerwa na złapanie oddechu; 1, 2, 3, … 100 itd.
Wysokość dawała się we znaki. Tragedii nie ma, ale oddech mam
coraz cięższy. Idę wolno, wreszcie docieram do miejsca, gdzie
powinienem skręcić. Zresztą cholera go wie, kieruję się w stronę
gdzie jest mniej śniegu. W pewnym momencie otoczyła mnie zupełna
biel. Bez raków i czekana będzie ciężko. Jeszcze jakbym był
pewny, że idę w dobrą stronę. Przyszła kryska na Matyska,
zawracam. Schodząc mijam Francuzki z przewodnikiem i mówię im, że
wyżej jest dużo ciężej. Zdają się mnie nie słuchać i rzucają
krótkie: We will see. Życzę
powodzenia i kontynuuję zejście. I tutaj zdarzyło się coś
niewytłumaczalnego. Schodząc cały czas w dół grani zgubiłem
się. Tego dnia to w ogóle mnie nie zdziwiło. Błądziłem przez
dobrą godzinę, ale cały czas szedłem w dół. Przynajmniej tak mi
się wydawało. Jeszcze nie w panice, ale już z dużym niepokojem
dotarłem do charakterystycznego miejsca, które na pewno położone
było powyżej mojego spotkanie z Francuzami. Zdaje się, że
empirycznie potwierdziłem teorię Einsteina, że wszechświat jest
zakrzywiony. Innego wytłumaczenia nie widzę. Kolejnym razem
schodziłem już bardzo uważnie, cały czas szukając wyraźnych
śladów ścieżki.
|
Szaman |
Wreszcie
z wielkim zadowoleniem dostrzegłem niewielki różowy budynek
schroniska. Zziębnięty wchodzę do niego radośnie. Oprócz
gospodarza w pomieszczeniu jest jeszcze kilka nastolatków. Staram
się nie zwracać na nich większej uwagi, ale czuję na sobie ich
wzrok. Wszyscy obserwują każdy mój ruch. Kiedy próbuję zapytać
o coś stojącą nieopodal dziewczynę, słyszę tylko chichot jej
koleżanek. Nie wiem z czego to wynikało, nie byłem przecież
pierwszym obcokrajowcem, którego widzieli. Udało mi się tylko
porozmawiać ze starym Indianinem. Tym razem ogrzewam się przy
kawie, po której wychodzę i schodzę dalej. Musiałem dotrzeć do
drogi przed zapadnięciem zmroku, a raczej przed odjazdem ostatniego
samochodu. Jeśli nie uda mi się złapać okazji, będę
musiał maszerować kolejne 14 km do gospody, gdzie się zatrzymałem.
Czasu miałem dość sporo, warunkiem było tylko się nie zgubić,
co nawet udawało mi się, dopóki nie zszedłem do poziomu traw. Tam
pozostał mi tylko kompas i mapa (jaki to był dobry pomysł wybrać
się do Wojskowego Instytutu Geograficznego w Quito). Znowu zaczęła
się nerwówką, aż w końcu znalazłem drogę, a przy niej stał
ostatni pick-up. Uff, jestem uratowany! Do zmroku zostało jakieś 20
minut. Facet z zadowoleniem podwiózł mnie, a traf chciał, że
spotkałem go jeszcze tydzień później w stolicy. W gospodzie
usłyszałem, że Francuzkom udało się wejść na szczyt. Cholera,
może ja też mogłem? Musiałem być blisko. Może nie zauważyłem
jednej ścieżki? A może śnieg kończył się kawałek dalej? Ciesz
się lepiej, że żyjesz. Byłeś w niezłym bagnie, sam na końcu
świata. Też prawda, wciąż mam dwie ręce i dwie nogi, następnym
razem się uda. Póki co, to wystarczy mi na jakiś czas samotnych
wędrówek po Andach, przyszedł czas, aby udać się do Amazonii.
|
Wierzchołki Illinizas |
|
Kilka minut przed zgubieniem |
|
Jezioro Quilotoa |
|
Rucu Picincha |
|
Równik |
|
Quito |
|
Wesoła kompania |
Brakuje mi podpisów wszystkich zdjęć.Przy ostatnim zdjęciu popraw - wesoła inny obrazek -przed zgubieniem i jeszcze jedno w zdaniu,, Mi osobiście udało mi się rozbawić..."skreśl jedno mi.Ogólnie jest wszystko dobrze.Życzę wygranej na festiwalu.:)
OdpowiedzUsuńDzięki, poprawione. Wszystkich zdjęć nie wyślę na konkurs, ale podpiszę te, które wybiorę.
Usuńtekst super jak zawsze! podoba mi sie bardzo ze piszesz w czasie terazniejszym bo dodaje to dynamiki twojemu opowiadaniu! zauwazylam dwa male bledy:
OdpowiedzUsuń1. "Innego wytłumaczenie nie widzę " - wytlumaczeniA nie widze
2. "Jeszcze nie uda mi się złapać okazji, będę musiał maszerować kolejne 14 km" - JESLI nie uda mi sie zlapac
mysle ze podpisy pod zdjeciami to dobry pomysl takze zgodze sie z anonimowym przedmowca w tej kwestii.
moze zrobie ci jakis maly makeover twojego bloga co? moznaby usunac ramki ze zdjec, zrobic zeby wszystkie zdjecia byly tej samej szerokosci, jakis banerek na gore i zeby sidebar nie wchodzil na zdjecia na gorze.
Dziękuję bardzo za uwagi :D Błędy są juz poprawione :D
UsuńMałgo, nie masz za dużo zajęć, żeby jeszcze moim blogien się zajmować? Ja na tkie detale zazwyczaj nie mam czasu ani cierpliwości. Czy Ty bardzo przeszkadza w lekturze?
Jest super!!!! kilka moich uwag stylistycznych wysłałam Ci na fb :)
OdpowiedzUsuńPoprawki według Twoich cennych uwag zostały naniesione :D
UsuńJeszcze parę drobiazgów w zdaniu ,,W drodze na przedmieściach....brakuje ,ch"
OdpowiedzUsuńW zdaniu ....wypalają dziury w ubraniach. " na końcu zdania postawiłeś przecinek zamiast kropki.Nie wiem czy to wszystko jest ważne ,bo nigdy nie brałam udziału w czymś takim.:)
Wszystko jest ważne! Dziękuję bardzo :D
UsuńBardzo przepraszam ja się pomyliłam.Twoje zdanie jest poprawnie napisane ,,W drodze na przedmieścia.......":)
OdpowiedzUsuńNie było to, delikatnie mówiąc, bezpieczne wspinanie.... Zauważyłem takie zdanie do poprawki: "Moim towarzyszem w samotnej chwilach były..." (4-ta linijka pod zdjęciem "W podróży").
OdpowiedzUsuńCo będzie dalej: Amazonka, czy kontynuacja Karaibów?
Następna powinna być Amazonka. Relacje na festiwal można przesyłać do 28 lutego, także nowy post do czwartku powinien się pojawić.
UsuńCześć Piotrek! Tu mama Asi! Dziękujemy za pozdrowienia! Z tego miejsca na Świecie jeszcze pozdrowień nie mieliśmy, tym bardziej są cenne. Nie zrozumiałam tylko co powiedział Oli. Że jest ślicznie??? Super blog, jeszcze ładniejsze zdjęcia. Pozdrowienia z wiosennych Łomianek!
OdpowiedzUsuńNie ma za co. Olli zdaje się, tez pozdrawiał czy coś takiego. Sam też chciałbym to wiedzieć. :D
OdpowiedzUsuń